Read online book «Lecz imieniem Twoim…» author Александр Усовский

Lecz imieniem Twoim…
Aleksander Usowski
Historia o chwalebnym życiu Seweryna Nalewajki, pra-bratanka Jego Mości, księcia Bazylego Ostrogskiego, Rurykowicza i Giedimowicza od urodzenia, który wywołał rokosz przeciwko Unii Berestejskiej i króla Zygmunta, ale nigdy nie został księciem Ruskim, oraz o jego złej i okrutnej śmierci, a także o męstwie i bohaterstwie jego towarzyszy, o zdradzie i odstępstwie czołówki kozackiej, o bitwach i kampaniach, o wojnie tureckiej i najazdach tatarskich – kiedyś opowiadana przez wędrującego szlachcica w gościńcu pod Drogobużem…

Александр Усовский
Lecz imieniem Twoim…

Rzeczpospolita: od kołebki do mogiły
Tą książkę poświęcam swiętej pamieci
mojego przyjaciela, Wojciecha Wojtulewicza,
prawdziwego Polaka, Słowianina, żołnierza.
Bracie, niech Ci ziemia lekką będzie!


Gościniec Janka Wrzeszczaki przy szlaku Smoleńskim w trzech wiorstach od Drogobużu, 12 listopada 1624 roku od narodzin Chrystusa, lub 7132 roku od Stworzenia Świata

* * *
– Nie, dziekuję, dobry człowieku, ale nie piję piwa. Jęczmień jest dobry dla koni, ale nie jest godne tym zbutwiałym naparem poić dobrych chrześcijan… Gdybyś chciał poczęstować, każ Jankowi iść do piwnicy po beczułkę dobrego krakowskiego miodu…
To jest inna sprawa. Miody pitne i dziadowie nasi pili, i pradziadowie, od Świętego Włodzimierza i Jarosława Mądrego, to jest naturalny nasz napój… A piwo niech sobie piją poganie Żmudskie oraz wszelkiego rodzaju Niemcy – dla nich co konie karmić, co ludziom nalewać – jeden diabeł, wybacz mi, Boże kochany, mój jęzor niewyparzony…
Dobrze! Jakby ogień przebiegł po żyłach! W tej brei i błocie, co jest tam, za oknem, kubek dobrego miodu to prawdziwa ambrozja, jak Boga kocham!
Jesteśmy tu, jak widać, na długo. Jadryca po deszczach rozlała się jak na wiosnę… Dokąd Pan jedzie, przepraszam, jak wtrącam w nie swoje sprawy? Do Moskwy… No, niedaleko stąd, w Drogobużu, przekroczy Pan Dniepr – i tyle, jest Pan już po stronie moskiewskiej po zachodzie słońca… Tylko do Drogobużu teraz nie można dostać się… Według wszystkich wskazań, trzy dni mamy tu siedzieć, nie mniej, dopóki woda w Jadrycy nie spadnie i można będzie ją przebrnąć koło klasztoru w Trójce-Lykowie… W czasie ostatniej wojny tutaj Jego Mość, hetman Chodkiewicz przejeżdzał gdy na Moskwę szedł… Nie tutaj? Pan wtedy, przepraszam, po czyjej stronie walczył? Byłem też daleko od tych miejsc, w Inflantach. Wszechmogący ocalił mnie od udziału w bratobójstwie… Pięćdziesiąt lat mi stuknęło akurat ku Rozejmu w Dewilinie – to było nadal dobre dla ruszenia pospolitego, ale dla zapisu na Raytara czas już minął…


Starszy szlachcic o siwych wąsach w niegdyś pozornym, ale teraz wyblakłym i całkowicie przenoszonym źupanie, z widoczną przyjemnością wypił resztki miodu z kubka, chrząknął, odchylił się na krześle i kontynuował swój monolog, z ledwo zauważalną ironią patrząc na swojego rozmówcę:
– Panie Stanisławie, jak rozumiem, do Moskwy Pan jedzie nie w sprawach przemysłu kupieckiego? Kupiec na granicy w czasach dzisiejszych jest rzadka bestia, rabują dużo po lasach i to całodobowo, na okrąglo, i od naszej strony, i od strony Moskwy… nie to że pieniądze – życia nie uratujesz. A Pan w tak bogatym stroju, a konie Pana, wybacz mi Pan, kosztują nie mniej niż pół kopy litewskich groszy za każdego oraz ludzi Pana, którzy teraz na podwórku – z bronią, oprawioną w srebro… Nie w sprawach handlowych jest Pan tutaj…
Siedzący naprzeciwko leciwego szlachcica odęty człowiek, ubrany w bogaty, lazurowy kontusz, zdobiony gornostajem przy kołnierzu i obszyty szkarłatnym aksamitem, skinął głową.
– Tak, Panie Sławomirze, nie w sprawach handlowych. Muszę udać się do Moskwy, do Izby Majątkowej, żeby granicy posiadłości dawnych właścicieli, które przed wojną były za Moskwą, wnieść do rejestru – które obecnie są nasze, a które wciąż jest pisane za Moskwą… Jestem komisarzem od pomiarów ziemi. Koło Drogobużu po wyjeździe szlachty moskiewskiej pozostały posesję, nie wpisane do rejestrów, zaraz po rozejmie one zostały zapomniane, darowali ich sobie z powodu ich ubóstwa i zaściankowości, a teraz, po pięciu latach, przypomnieli o nich w Wilnie. Najwyższy czas, gdy tuż tuż śnieg spadnie, kamienie graniczne w ogóle nie da się odnalezc; do puszczańskiej dziczy lub w bagno z powodu takiej pogody zawrócić – z palcem w nosie… – ze złością rzucił ten, do którego starszy rozmówca mowił "Pan Stanisław".
Szlachcic wzruszył ramionami.
– A po co z nimi rozmawiać, z bojarami w Moskwie? Vae victis, jak to się mówi. Zabrać wszystkie posesję, które wywołują wątpliwości i zapomnić. Moskwa jest teraz słaba, młody car i dwór ledwo nie głodują. Teraz nie mają ambicji, swoje by ocalić, patrz Panie, granica między nami na wschód od Dniepru poszła jak za księcia Kazimierza Jagiellończyka. Królewicz Władysław, niech go Bóg błogosławi – rosyjski car, choćby tylko w nazewnictwie, Rzeczpospolita Dniepr trzyma u samego źródła! Odgryźliśmy taki kęs od Moskwy, że nawet Turcy są zazdrośni! – i chociaż było to powiedziane na pokaz (https://synonim.net/synonim/na+pokaz) patetycznie, doświadczone ucho zauważyło by w tej przemowie jawną ironię. Starszy szlachcic jakby sondował swojego adwersarza – i ten to zrozumiał.
Milcząc nalał do kubka szlachcica miodu, hojnie, po sam brzeg – i cicho rzekł:
– Jak to zrobić, byśmy nie udławili się tym kęskiem…– a następnie spojrzawszy na zasłonięte mleczno-żółtawą miką okienko, wzdechnąwszy, dodał: – Deszcz zaczął się nasilać. Widać z tego – macie rację, będziemy tu tkwić nie mniej, niż trzy dni. I nie ma jak dotrzeć do Bielskiego traktu – gościniec jest całkowicie nieprzejezdny… Czy zapytać Janka o suszoną rybę, albo pieczoną gęś, lub coś jeszcze bardziej sytego, panie Sławomirze? – zwrócił się do swego rozmówcy.
– Dziękuję panie Stanisławie, nie mam w zwyczaju się obżerać. A porozmawiać z mądrym człowiekiem za kuflem – zawsze jestem rad, patrzysz, coś przydatnego dla siebie pozyskasz… Czyli mówi Pan – majątki szlachty moskiewskiej w Wilnie zdecydowali pociąć na wołoki? Jako pomóc Panu podskarbiemu Krzysztofowi Naruszewiczowi aby skarbiec napełnić mógł?
Komisarz dosadnie machnął ręką.
– Głupstwo panie Sławomirze, głupstwo – i nic więcej. Cały ten aneks, który odszedł do Rzeczypospolitej, a raczej do Księstwa po Rozejmie w Dywilinie jest pustą ziemią. Ale sam to Pan widzi, dwór Janka – to jest jedyne miejsce mieszkalne na cały dzień drogi pomiędzy Jarcewem a Dorogobużem… Miejscowe szlachectwo poszło do Moskwy, car im, jako poszkodowanym, wyciął majątki za Wołgą, gdzie ziemie są bardziej żyzne, a połowy ryb i polowania bogatsze. A tu…. Wioseczki jakie są – rozorane wojną i głodem czasów Godunowa, pańszczyźnianych chłopów, proszę Pana, raczej nie ma, a te, które są – i tak dążą za progi Dnieprowskie, do Siczy, udzielić się…. Ziemie tutejsze – glina a piasek, polowania słabe, odłów ryb… Toteż i sam Pan widzi jakież tu połowy, ani sterletów, ani łososia, ani miętusa, sam chudy szczupak i ościsty leszcz w więcierze wpadają, rzadko kiedy suma sieci przyniosą. A na Wołdze nie to, że miętus – bieługa na trzy pudy i jesiotr na arszyn jest normalną sprawą. Nie mówiąc już o towarze czerwonym: soból, kuna, lis oraz też ten srebrny – idą w Moskwie po groszu praskim za ogon, a w futrach z wiewórki w zimie chodzą zwykłe mieszczanki…. Futro z gronostaja w Moskwie – cenione jest tylko na kopę groszy litewskich! Słyszałem w Smoleńsku, że obecnie carowi przysięgli takie ziemie na wschód słońca, gdzie soboli – jak wróbli i kawek na Litwie, a za dzierżawe plemiona tamtejsze płacą gronostajem i kuną… Tak więc daremnie mówi Pan, że Moskwa tkwi w żebractwie i głodzie – za dwadzieścia, może trzydzieści lat i ten aneks zwrócimy Moskwie, i Połock ze Mścisławem oraz Witebskiem….
Szlachcic uśmiechał się spod wąsa.
– Niebezpieczne słowa wypowiadasz, Panie Stanisławie. Księstwo i Korona dziś jest w zenicie swej mocy! Nie kuną i sobolem jesteśmy silni, lecz duchem szlacheckim, zawoła książe – dziesięć tysięcy szabli wnet stanie do ruszenia pospolitego! – przy tym szlachcic dość zauwazalnie podstępnie się uśmiechnął.
Komisarz parsknął sceptycznie.
– A chociaż i dwadzieścia. Uzbierać – to on je uzbiera, a czym karmić będzie? Nie stać go opłacić teraz nawet Rajtarskich chorągwii i półków, tych istniejących. Wie Pan, ile ziem książęcych w wyniku wojny poszło do magnatów i szlachty? Z czego ma wojsku płacić – po szelągu dziennie dla każdego Rajtara? Teraz w skarbnicach książęcych są tylko myszy – a i te zdychają z głodu… A car moskiewski cały dochód z futer zbiera do skarbca… Z miasta Archangielska codziennie w nawigację po trzy-cztery statki do Anglii i do Amsterdamu odpływają! A z powrotem wioza i miedź w blachach, i proch strzelniczy, i srebro sztabkami, i jedwab oraz aksamity, i grom wie co jeszcze…. Moskwa handluje i bogaci się – póki my chełpimy się sławą szlachecką…
Szlachcic pokręcił głową.
– Ale Panie Stanisławie, Pan po prostu się cieszy z sukcesów Moskwy!
– Nie jestem szczęśliwy, Panie Sławomirze. Ponieważ ostatnia wojna spustoszyła Litwę jeszcze bardziej niż Inflancka – no to z czego Rzeczypospolitej się wzgbogacać? Nie zatkniesz pszenicą wszystkich szpar, nawet jeśli koszty jej będą talar za pud… Ale i pszenicy tej z Podolskiej i Bracławskiej ukrain idzie do Kazimierza Dolnego… jest jej teraz zaledwie siedemset tysięcy pudów na sezon, a wciąż kupcy żydowskie żadają interesy zrobić, oraz właściciele barek, którzy dostarczają je do Gdańska… Póki ten talar z pudu w Amsterdamie powstanie – ósmak z niego do innych rąk się przylepi! A soboli сar Michał dostaje za darmo, jako hołd…
Szlachcic pokręcił głową.
– Wychodzi na to, Panie Stanisławie, że Korona żyje tylko pszenicą Podolską i Bracławską? Niczym więcej?
Komisarz machnął ręką.
– Cóż, to wciąż hiperbola, Panie Sławomirze. Korona z kopalń w Wieliczce się karmi, sól jest potrzebna każdemu domostwu, dwa solida mytu za pud każe brać podskarbi, z tego dwór w Krakowie i żeruje. Ale bez pszenicy z tych województw rosyjskich – król może iść żebrać! A co do Księstwa, proszę Pana, temu w ogóle kreska – po wojnie nie ma nikogo do spłacania czynszu, zresztą szlachta została uwolniona od opłat. Jak dotąd coś daje akcyza na mielenie zboża i na wino chlebowe, oraz ta sama sól i wosk – oto są wszystkie nasze dochody. A z aneksu nie mamy dochodów żadnych – tutejsze garnizony Raytarów co roku dwa tysiące kop wymagają z Wilna…
– Dwa tysiące! – rozmówca komisarza nie powstrzymał zdziwienia.
– Właśnie tak! A jeszcze naprawa konna, a do tego nawet odnowienie murów Smoleńskich…. Hej, co tu mówić, ta wojna jest całkowitym zniszczeniem gospodarki! – Pan Stanisław zirytowanie rąbnał dłonią. Następnie trochę wystygnął i zapytał: – No a… Panie Sławomirze, jakim zajęciem jest Pan obarczony? Czy w spokoju, z dochodów Pan żyje?
Szlachcic uśmiechnął się smutno.
– Jaki tam dochód, wypożyczam dwie wołoki pod Ostrogiem, i to jest cały mój skarb… Przy synie Jego Książęcej Mości księcia Bazylego, księciu Januszu byłem do jego śmierci, ale obecnie nic nie robię przez cztery lata, mieszkam w gościńcach oraz majątkach…
Komisarz się ożywił.
– O, więc znawał Pan Janusza Ostrogskiego?
Szlachcic skinął głową.
– Młodszego księcia też, i Jego Mość Pana Konstantego Bazylego znawałem… Przy dworze książęcym w Ostrogu z młodych lat mieszkałem, ojciec mój świętej pamięci zapisał mnie do chorągwi dworskiej, gdy tylko skończyłem piętnaście lat. Dokładnie w tym roku, gdy Iwan Wasiljewicz, Car Moskiewski, ku Panu Bogu odszedł…
Komisarz coś policzył w myślach, bezgłośnie poruszając ustami – a zatym wymówił z szacunkiem:
– Czyli… to Pan się urodził w roku Unii Lubelskiej… To znaczy, został Pan świadkiem rokosza Nalewajki oraz jak rozpoczęła się a zatym się skończyła Dymitriada? Czyli widział Pan to wszystko na własne oczy?
Szlachcic w milczeniu dopił swój miód, zrobił pauzę i rzekł:
– Nie tylko widziałem. ZROBIŁEM to wszystko… Własnymi rękami.

Opowiadanie Pana Sławomira Wierenicza-Stachowskiego, szlachcica herbu Ogończyk, urodzonego niedaleko Pińska, o tym jak poznał Seweryna Naļewaikę i o pierwszych krokach swojej służby przy Jego Mości Księciu Ostrogskim
W gospodzie zawisła niezręczna cisza.
Komisarz od pomiarów wziął ze stołu nóż, którym pół godziny temu porcjował zapieczoną z kapustą i grzybami gęś, pokręcił go w dłoniach, w jakimś celu sprawdził ostrzenie na paznokciu – a potem odchrząknął i zauważył ostrożnie:
– Panie Sławomirze, uwielbiam pogaduchy przy stole i doceniam dobry żart… Ale czy nie uważa Pan, że nie są to żarty, które można mówić w tym miejscu? Jesteśmy tutaj sami, ale zdarza się, że mury otwierają uszy, a nawet w tej dziczy mogą się odnaleźć podsluchiwacze…
Szlachcic zmarszczył brwi.
– Panie Stanisławie.. Czy Pan uważa, że Wierenicz-Stachowski kogokolwiek się boi? Czy zdolny jestem szczekać podobnie do psa na podwórku?
Komisarz rozłożył ręce.
– Nie myślałem tak ani chwili, Panie Sławomirze. Ale widzi Pan, słowa Pana zabrzmiały zbyt głośno…
– Zapłaciłem dawno za swoje słowa już wszystkie myta i daniny, Panie Stasiu… Za pięćdziesiąt pięć lat mojego życia zdarzyło mi się coś takiego zobaczyć, że po prostu absurdalne jest trzęcienie portkami (https://synonim.net/synonim/trz%C4%85%C5%9B%C4%87+gaciami). I strzec się niewiadomych nieszczęść nie ma po co, przestałem się bać dwadzieścia lat temu, a teraz jest już za późno. O bliskich być może byłoby warto się bać – ale nie mam nikogo. Pozostało z życia tylko grób żony w Ostrogu oraz pamięć o synie, który zginął pod Kircholmem mając zaledwie piętnaście lat… Czego bym się bał, Panie Stasiu? – niegłośno zapytał szlachcic.
Jego rozmowca ze współczuciem pochylił głowę.
– Gorzki jest Pana los, Panie Sławomirze… Współczuje Panu z całego serca i proszę o przebaczeniu wielkodusznie za niepowstrzymane słowa.
– Wielkie dzięki za miłe słowa, Panie Stasiu… Ale o moje słowa, o rokoszu Nalewajki oraz Dymitriadzie, od pierwszego do ostatniego – wcale się nie martwię. Ale jak ma Pan ochotę posłuchać starego durnia, ponieważ siedzimy w tej pułapce i czekamy na dobrą pogodę – wtedy jestem gotowy rozbawić Pana swoją historią, za miód i dobre słowa odwdzięczyć. Akurat starczy historii tej na trzy dni, pod koniec znudze się Panu bardziej niż ta nieznośna mżawka, którą króluje na zewnątrz… – szlachcic lekko się uśmiechnął.
– Co Pan mówi, Panie Sławomirze, dla mnie Pana opowieść jeszcze nie będąc powiedziana juz jest ciekawa… Tylko pozwól Pan kazać Jankowi przynieść jeszcze miodu i przekąsek, oraz świeżej wody ze studni – przemoczyć gardło i zbitniu na lipowym miodzie – żeby opowiadanie łatwiej płynęło?
Szlachcic skinął głową.
– Dobra myśl. Niech Janek przyniesie wszystko, przy obfitym stole i bajki opowiadać bardziej wesoło jest. Nigdy nie pozwalałem sobie na obżarstwo, ale ponieważ chodzi nam o dawnych czasach, dobre jedzenie nie będzie grzechem…
Komisarz zachęcająco machnął ręką – wnet przy stole pojawił się gospodarz. Z pełnym szacunkiem wysłuchał polecenia gościa, ukłonił się w milczeniu i natychmiast udał się do piwnicy, niegłośno wydając rozporządzenia klucznikowi. Po upływie kilku minut na stole komisarza i szlachcica pojawił sie tłoczony półsztof miodu, kilkanaście talerzy z różnymi przekąskami, gliniany dzban wody orazi starożytny niekształtny rondel zbitnu – i po tym Janek cicho znikł.
Komisarz przesunął dłonią wokól znów obfitego stołu:
– Panie Sławomirze, proszę Pana nie odmówić zaproszenia, aby trochę się pożywić i napić. Proszę w pokorze spróbować tego, co Bóg i gospodarz tego schroniska dał nam…. I czekam na Pana historię – w czasach rokoszu Nalewajki robiłem tylko pierwsze kroki, Dymitriadę przeżyłem wątłym młodzieńcem, w kampanii szwedzkiej Pana hetmana Chodkiewicza byłem w ruszeniu pospolitym, ale szturm Parnawy widziałem tylko z daleka, a w ostatniej wojnie z Moskwą pełnił służbę przy posłańcu Rzeczypospolitej w Saksonii, więc, wie Pan, cała moja wiedza o tamtych czasach jest bardzo niekompletna.
Szlachcic skinął głową.
– Jestem niezmiernie wdzięczny za ten poczęstunek, nie omieszkam spróbować wszystkich dań, przynajmniej trochę – widzę tutaj maślaki i rydze solone, brusznicę z kiszoną kapustą, półgęski i suszone szczupaki…i wiele rozmaitości, obficie… nawet zbyt… Nie mogliśmy nawet marzyć w Putiwlu w oblężeniu o takim stole! Cóż, tak, to jest przedawniona bajka, później opowiem Panu o tym… Ale zacznę swoją historię, jak Pan na to pozwoli, od jeszcze bardziej dawnych czasów, o czym przypomina tylko Metryka Litewska… Inaczej niemożliwe!
Komisarz skinął głową.
– Oooo, jak sobie życzy Pan, Panie Sławomirze, to Pana prawo, przecież to Pan opowiada – więc Panu należy decyzja, odkąd zacząć i czym dokończyć… Czy Pan pozwoli dolać jeszcze miodu? – i nie czekając na odpowiedź, dodał do kubka szlachcica dobrą czterdziestkę gęstego bursztynowego napoju.
Szlachcic podniósł kubek, podziwiając wytloczonej na nim sceny z polowaniem na dzika – i ledwie zrobiwszy drobnyy łyk, odstawił go na miejsce.
– Dobry miód. Ale chmiel nie jest teraz naszym sprzymierzeńcem – pamięć moja nie jest już taka sama, jak wcześniej, mogę coś przeoczyć.
– Jak Pan sobie życzy, Panie Sławomirze, proszę bardzo… – Komisarz od pomiarów też tylko łyknął z kubka i skoncentrował się na opowieści.
– Historia, jak już Panu mówiłem, Panie Stasiu, jest dość stara. Coś o tym wiem od ojca, coś – od jego towarzyszy ze sztandaru nadwornego, coś – od starych służących, coś jeszcze – od ludzie innych bojarów książę Bazyla, no i coś z kronik, dzięki, że czytać nauczył się dość wcześnie, za co jestem wdzięczny mojej matce, z domu Świętokrzyskiej… Wkrótce opuściła nas, nie miałem nawet dziesięciu lat, ale zrobiła dla mnie wszystko, co powinna zrobić matka, a ja wciąż zachowuję jej obraz w moim sercu.
Mój ojciec, litewski szlachcic Paweł Wierenicz, posiadał zaścianek Stachowo, który leży w dwunastu wiorstach od Pińsku. Posiadanie tego dawało mu zaledwie półtory kopy groszy rocznie pieniędzmi i czynsz, który ledwo wystarczał, by wyżywić rodzinę – dlatego był niewypowiedzianie szczęśliwy, gdy Pan Bartosz Godlewski, który pełnił przy Jego Mości, książę Bazylu funkcję starosty Kijowskiego i kierował rekrutacją do chorągwi dworskiej księcia, zaoferował mu miejsce kozackiego dziesiętnego z pensją w sześć kop groszy rocznie, stołem i mieszkaniem. Zaręczył się z moją przyszłą matką w tym roku, kiedy sejm księstwa obejmował Inflanty w skład Litwy, a wesele oni grali tuż przed rozpoczęciem wojny z Moskwą. WtedyJego Mość, książę Bazyli, nie ruszył się na Litwę, bitwa przy Czasznikach odbyła bez sztandarów rosyjskich z Kijowa i Wołynia – co, prawdę mówiąc, niczego nie zmieniło, książę Roman Sanguszko zdołał wtedy pokonać armię Oboleńskiego.
Ale to przeminiemy, tak myślę, historię tej wojny i Unii Lubelskiej, na pewno, Pani Stasiu, wie Pan. Również jak i to, że Unia ta drastycznie zmieniła całe życie województw rosyjskich – Wołyńskiego, Kijowskiego, Podolskiego, Bracławskiego – zgodnie z decyzją sejmów wojewodzkich, które przeszły pod władzę polskiego króla. Właśnie wtedy zostały wrzucone do ziemi te nasiona niezgody i bratobójstwa, które po wielu latach wyrosły do wojny i dewastacji…
Jednak, Panie, byłem nieco rozproszony. Powrócę do mojej historii.
Ojciec mój brał udział w nieszczęśliwym dla księcia Bazyla oblężeniu Czernigowa, kiedy umarła moja matka. Ojciec nie odważył się opuścić armii w czasie niebezpieczeństwa – więc ja, bardzo młody chłopczyk, musiałem pochować moją matkę. Och, Panie Stasu, broń Boże jeszcze raz doświadczyć takiego smutku, a nawet w tak młodym wieku… Po całych nocach płakałem, moja poduszka była jak rzęsa jeziorna – a po południu zarządzałem przygotowaniem do ostatniej drogi matuli, liturgii, pogrzebu, stypy… Dojrzałem bardzo wcześnie. Kiedy miałem dziesięć lat, przestałem być dzieckiem.
Komisarz od pomiarów ziemi pokiwał głową ze współczuciem.
– Widzę, Panie Sławomirze, że ciężki jest Pana los…
Szlachcic uśmiechnął się smutno.
– Nie mam zamiaru użalać się, Panie Stasiu, ale chcę opowiedzieć Panu prawdziwą historię rokoszu Nalewajki – o tym nikt Panu nie opowie, ponieważ nie pozostało się ani na Litwie, ani w Polsce, ani w Moskwie tych, którzy stawali na jego początku. Śmierć, Panie Stasiu – to jest najlepszy strażnik sekretów i tajemnic…
A więc było to tak. Po raz pierwszy spotkałem Seweryna Nalewajkę w kwietniu tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego roku – za Pana zgodą policzę według kalendarza europejskiego, ponieważ moskiewski kalendarz od stworzenia świata nie bardzo jest rozpowszechniony tutaj, na pograniczu – kiedy mój ojciec zaprowadził mnie do kasztelana ostrogskiego prosić o miejsce kozaka w chorągwi dworskiej. Jeszcze właśnie nie skończyłem wtedy piętnastu lat, a mój ojciec zdecydował, że nauka wojenna – to jest najlepsze, co może wybrać dla mnie, tym bardziej, że w ten czas był on podsetnikiem, słowa jego miały wagę nawet dla wyższych bojar ostrogskich, z księciem Bazylim – do tego czasu już zmienił imię na Konstantego na cześć swojego ojca – znali się dość blisko.
W pokojach kasztelana – wówczas rangę tą zajmował Pan Jan Zakrzewski, znany wśród kozaków swoją sprawiedliwością, trzy lata przed tym straciwszy lewe oko przy Szkłowie w przegranej przez nas bitwie z wojskiem Dymitra Chworostynina – spotkaliśmy się z Nalewajką.
Bardzo dobrze pamiętam to spotkanie. Na ławce przy drzwiach do pokojów kasztelana siedział wysoki, przystojny mężczyzna w wieku koło trzydziestu lat, w szkarłatnej, obszytej kunim futrem husarce – ubraniu niezwykle rzadkim w tamtych czasach, noszonym przeważnie przez tych, którzy bywali w ziemiach tureckich lub na Węgrzech. Oni z moim ojcem dobrze się znali – co zrozumiałem po mocnym przyjaznym uścisku dłoni i szczerym uśmiechu, jakim Seweryn obdarzył mojego ojca. Z dalszej rozmowy wynikało, że Pan kasztelan zaprosił Nalewajkę aby nadać mu stanowisko setnika, dowodcy sotni kozackiej – drugiej najważniejszej rangi w chorągwi dworskiej. W trakcie rozmowy zdałem sobie również sprawę, że mój ojciec bardzo szanuje Nalewajkę – co było nieco zaskakujące, biorąc pod uwagę, że byli oni niemal równi w służbie.
Wkrótce nas zaprosił Pan Zakrzewski. Ojciec krótko ogłosił swoją prośbę, Pan kasztelan też duzo slow nie mowilł, powiedziawszy tylko: "Dobrze, nakażę pisarzowi zapisać twojego kozaka do drugiej sotni, jutro o świcie niech zjawi się w wartowni by iść do straży". Tak zaczęła się moja służba przy księciu Ostrogskim…
Wieczorem, skrajnie zniecierpliwiony, zacząłem pytać ojca o chorągwi, z nienacka upominając Nalewajkę. Ojciec nagle się zpeszył i kazał mi nie pytać o Sewerynie – mówiąc, że jakoś nie wypada obgadywać swojego dowódcy za plecami. Na co odpowiedziałem, że Nalewajko zostanie dowódcą pierwszej sotni dworskiej, która ma strzec prywatne pokoje książece, jego skarbiec oraz wartownię z zapasem prochu strzelniczego – na dodatek to będzie jeszcze tylko od jutra, natomiast ja jestem zapisany do drugiej sotni, która wystawia strażników na murach zamku, przy bramie oraz na moście, dlatego nie ma nic złego w tym, że chcę dowiedzieć się więcej o moich towarzyszy służbowych. Ojciec mój wciąż nie chciał rozmawiać o Nalewajce – po prostu kazał mi iść do łóżka, bo jutro rano mam iść do służby. Ale to jego zmieszanie zapamiętałem…
Następne sześć miesięcy upłynęło w zwykłych dla kozaków kłopotach – straży, czyszczenie i karmienie koni, rąbanie winorośli, strzelanie z fuzi i czyszczenie broni… Uczyłem się być żołnierzem, ale to jest ciężka nauka, Panie Stasiu…
Komisarz od pomiarów znów skinął głową.
– Wiem. Jak już powiedziałem, miałem okazję uczestniczyć (https://synonim.net/synonim/uczestniczy%C4%87) w ruszeniu pospolitym przy wzięciu Parnawy, w wojsku Jego Mości, hetmana Chodkiewicza. Piętnaście lat temu. Wtedy mocno spraliśmy Szwedów!
Pan Sławomir gorzko westchnął.
– W tej wojnie w Kirchholmie zginął mój syn, Władysław. Nigdy nie znalazłem jego ciała… Huzarzy z jego chorągwi, których udało mi się znaleźć – powiedzieli, że mój chłopiec podczas ataku został strącony z konia przez kulę z fuzi, spadł z klifu do Dźwiny i był porwany przez strumień…
– Współczuję, Panie Sławomirze…
– Najcięższym ciężarem, Panie Stanisławie, jest trumna z ciałem syna na ramionach ojca… I nie miałem nawet czasu, aby pochować mojego chłopca…. – Szlachcic ze lzami w oczach zamilkl na kilka chwil, po czym kontynuował: – Wszelako moja historia nie jest o kłopotach oraz smutkach mojej rodziny, obiecałem przecież historię o rokoszu Nalewajki. Jednak dla tego się cofnę na początek ubiegłego stulecia – uwierz mi, Panie Stasiu, to jest konieczne.
– Słucham Pana uważnie.
– Jak już powiedziałem, zmieszanie mojego ojca podczas moich pytań o Nalewajce tylko podgrzało moją ciekawość – nie zapomij, Pan, że miałem tylko piętnaście lat. Więc kiedy w końcu tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego roku musiałem dostarczyć do starosty Husiatyńskiego list od książego podskarbiego – przypomniałem sobie znów Nalewajkę, w końcu kozacy mówili, że pochodzeniem był Husiatyniem, dorastał w rodzinie miejscowego podstarosty. Nie ukrywam, że to zadanie – typowe dla kozaków dworskich – bardzo mnie ucieszyło.
Przez Krzemieniec i Zbaraż w trzy dni dotarłem do Husiatynia. Ciche, spokojne miasto na śpiącym Zbruczu – w owych czasach żyło w nim zaledwie trzydzieści rodzin, z których jedną trzecią były to rodziny żydowskie, ale miasteczko było samorządne, prawo magdeburskie przyznano mu dwadzieścia pięć lat wcześniej przez Zygmunta Augusta… Szybko znalazłem posiadłość miasteczkowego starosty, wręczył mu list od podskarbiego, wysłuchał skargę na brzemię – dekretem książęcym nakazano im było wybudować most nad Zbruczem, któremu starostat się sprzeciwił, aby uniknąć zbędnych wydatków – i zapytał, czy można byłoby zobaczyć rodzinę Seweryna Nalewajki, mojego setnika? Starosta tylko machnął ręką w kierunku sąsiedniego dworu.

Podstarosta i jego rodzina nie byli obecni w domu – wszyscy wyjechali w odwiedziny do krewnych, na podwórku się nudził strożujący czterdziestoletni kozak, nie chętny do rozmów, natomiast w komnatach zostały tylko młoda pokojówka i wiekowa staruszka, cała ubrana na czarno – lub niańka, lub po prostu utrzymanka. Usłychawszy, jak zapytałem młodą pokojówkę o Pana Seweryna Nalewajkę – jakoś nagle ożyła i zaczekawszy, aż wyjdę na ganek, złapała mnie za rękę.
Patrząc na mnie łzawiącymi, wyblakłymi od przeżytych lat oczami cichym półszeptem staruszka powiedziała: "Zabije… zabije on mojego chłopczyka…"
Zatrzymałem się, bardzo oszołomiony tymi słowami. "Kto?" – "Przebiegły lis, Judasz, obłudnik i faryzeusz, kłamca i zdrajca – twój książę". "Kogo zabije?" – "Chłopczyka mojego, Symeona, syna Dymitra i Elżbiety".
– Jakiego Symeona? – Zapytał zaskoczony komisarz.
Szlachcic skinął głową w odpowiedzi:
– Właśnie o to zapytałem staruszkę. Zamiast odpowiedzi chwyciła mnie jeszcze mocniej za rękaw żupana i pociągnęła mnie do podziemia – ale tak mocno, że na miejscu osłupiałem – po drodze, dławiąc się z niecierpliwości, coś pośpiesznie zaczęła mi mówić.
– Długo nie mogłem zrozumieć, co usiłuje mi powiedzieć stara kobieta, która na pierwszy rzut oka wyglądała jakby wpadła w szaleństwo. Ale byłem cierpliwy – i wkrótce z jej niewyraźnych i poplątanych zdań udało mi się odczytać prośbę o obronie Pana Seweryna przed złem księcia Ostrogskiego – co, nie ukryję, początkowo wywołało u mnie przerażenie. "Babciu, ale Pan Nalewajko jest najbliższym bojarem księcia, Jego Mość Pan Bazyli powierzył mu swój skarbiec i życie, jak to możliwe, jak może się zdarzyć między nimi coś takiego jak zdrada lub nieuczciwa podłość?" Staruszka westchnęła ciężko, posadziwszy mnie na skrzyni, usiadła obok mnie na ławeczkę do przędzenia wełny, smutno się uśmiechnęła i odpowiedziała: "Nie wierzysz mi, uważasz za opętaną – widze to po oczach. Ale jak usłyszysz moją historię, zrozumiesz mnie, chłopcze…" Oczywiście, poprosiłem ją, aby powiedziała mi to, co postanowiła mi ujawnić – mając nadzieję usłyszeć historię o strasznych tajemnicach i okrutnych zbrodniach, jednak odbierając ich w głębi duszy jako bajki dla dzieci, takich jak te, które moja matka opowiadała mi, gdy byłem mały. Biedna moja matula, ona tak bardzo mnie kochała…
Przepraszam, Panie Stasiu, wrócę do mojej opowieści. Staruszka przemawiała dość długo – skuliliśmy się w podziemiach koło trzeciej po południu, lecz pod koniec opowiadania na dworze było już ciemno, strożujący kozak zamknął bramę, przy tym narzekając, przeprowadził mojego karego do pańskiej stajni, zdjął siodło, puślisko i dał mu owsa. W taki sposób więc było mi zaproponowano, abym spędził noc w domu podstarosty – ale nie to mnie zaskoczyło. Historia, opowiadana przez starą kobietę naprawdę zmusiła mnie do szczerego zdziwienia…
Panie Stanisławie, oczywiście pamięta Pan, kim tak naprawdę był książę Konstanty Iwanowicz Ostrogski?
Pan Komisarz skinął głową.
– Oczywiście, Panie Sławomirze. Kto nie pamięta zwyciężcy bitwy pod Orszą?
– Kasztelana Wileńskiego, Wielkiego hetmana Litewskiego, wojewody Trockiego… Wielki to był człowiek. Na Litwie jest niewielu mężów stanu, równych do niego ani w inteligencji i umiejętnościach wojskowych, ani we wspaniałomyślności i hojności. Nie wiem nawet, który z obecnych wojewodów może porównać się z nim… Ale nie o to chodzi, nie o osiągnięciach tego czlowieka. Jak wiecie, Panie Stanisławie, książę Konstanty był dwukrotnie żonaty. Za pierwszym razem zaręczył się z Tatianą Golszańską, córką księcia Symeona Golszańskiego, przywódcy Łucka i marszałka województwa Wołyńskiego. Z tego małżeństwa urodził się najstarszy syn księcia, Ilya. Niestety, to małżeństwo skończyło się smutno – gdy Ilya miał dwanaście lat, jego matka nagle zmarła. Po raz drugi więzi boskiego zjednoczenia połączyły Jego Mość księcia Ostrogskiego z Aleksandrą Słucką, córką księcia Symeona Słuckiego – wynikiem tego małżeństwa był najmłodszy syn Bazyli. Oznacza to, że synowie Konstantego Iwanowicza byli przyrodnimi braćmi, ich matki były inne, do tego Ilya był o szesnaście lat starszy od Bazyla. Jest to rzeczą powszechną, wszystko może się zdarzyć w życiu, ale w naszej historii ta okoliczność ma dość ważne znaczenie.
Komisarz skinął głową.
– Słyszałem o tym. Ilya zmarł bardzo młodo, jak wiem?
Pan Sławomir pokręcił głową.
– Nie tylko bardzo młodo. Śmierć ta była o tyle niezwykłą, że spowodowała, wybacz mi Pan takie słowa, długie plotki i ołbrzym szeptów za plecami…
– O, zaczynają się właśnie tajemnice, które Pan mi obiecał na początku? – Pan Stanisław lekko się uśmiechnął.
– Eee tam, Panie Stasiu, będzie ich o wiele więcej… Syn Wielkiego hetmana i słynnego dowódcy, Ilya Konstantynowicz, jak wiemy, nie wykazał żadnych szczególnych zdolności do służby wojskowej, chociaż odpierał najazdy tatarskie oraz ze swoją choragwią dworskiej brał udział w wojnie Starodubskiej z Moskwą, oblegając wraz z Janem Glebowiczem Siebież, chociaż to bez skutku. Laury ojca okazały się nieposilne dla młodego księcia… Ale też nie o to chodzi w mojej historii. Książę Ilya okazał się bardzo przeciętnym wojownikiem, ale nie zaryzykowałbym jemu robić zarzuty. To jest moje głębokie przekonanie, że wojna jest rzemiosłem, którego umiejętności nie są do popisywania dla osoby godnej… Umiejętność zabijania jest wątpliwą sprawnością. Wybacz mi pan moje moralizatorstwo, ale jestem już starym człowiekiem, który widział wiele wojen w swoim życiu i sądzę, że mam prawo wyciągać z tego takie wnioski.
Wracając do tematu, chodzi mi nie o społecznym, lecz o prywatnym życiu księcia Ilyi. Panie Stasiu, Pan chyba słyszał opowieści o manierach i zwyczajach z połowy ubiegłego wieku, o czasach Zygmunta Starego?
Komisarz od pomiarów uśmiechnął się.
– W czasach mojej młodości byłoby dziwnym nie słuchać tych bajek o Barbarze Radziwiłłównie…
Pan Sławomir zmarszczył lekko brwi.
– Panie Stanisławie, poprosiłbym Pana nie tylko nie powtarzać tych bajek przy tym stole – ale nawet żeby żadnej sugestii o tym nie było przy naszej rozmowie. Honor damy nie jest pustym dźwiękiem, a dla szlachty tym bardziej.
– W porządku, Panie Sławomirze, oczywiście… Proszę mi wybaczyć moją lekkomyślność.
– Dziękuję, Panie Stasiu, jestem starym człowiekiem i cieszę się, że Pan zrozumiał moje słabości… Więc książę Ilya, będąc związany obietnicą swojego ojca, by poslubił Annę Elżbietę Radziwiłł – starsi w rodzinie wcześniej się dogadali o przyszłości swoich dzieci, w tych czasach takie coś było rzeczą powszechną – postanowił sprzeciwić się woli Konstantego Iwanowicza. On zdecydowanie odmówił Annie – nie wiem, jakie koty darli ze sobą… Na próżno Wielki hetman Litewski Jerzy Radziwiłł ofiarował mu swoją drugą córkę, Barbarę – książę Ilya był nieugięty. Co temu było winne, złe plotki, oszczerstwa, magia, czy co najwięcej kaprys bogatego potomka magnackiego – Bóg wie… W każdym bądź razie Zygmunt Stary w swoim przywileju pozwolił księciu Ilyi nie podążać za wolą ojca w sprawie małżeńskiej – i to właśnie rozwiązało spór między dwoma rodzinami magnackimi. Książę Ilya otrzymał swobodę wyboru narzeczonej – którą w niedługim czasie wykorzystał… A raczej, tylko myślał, że otrzymał swobodę. Czasami pionek na szachownicy jest pewny, że sam wybiera los ofiary obcej królowej….

Było to w tysiąc pięćset trzydziestym szóstym… nie, w trzydziestym siódmym roku. W Krakowie, na balu królewskim, książę Ilya poznał córkę koronnego podskarbiego Andrzeja Koscieleckiego Beatę, dziewczynę w wieku dwudziestu dwóch lat, serdeczną współtowarzyszkę królowej Bony Sforzy. Beata całe swoje życie spędziła wsród intryg krolewskiego dworu, więc szybko zawróciła głowę młodego księcia. Sześć miesięcy później Ilya ogłosił zaręczyny z młodą Kościelecką – i jak szeptano w każdym zakątku na Wawelu, córką Zygmunta Starego i Katarzyny Telniczanki, którą król Polski wydał za Pana Kościeleckiego…
Komisarz skinął głową.
– Tak, słyszałem tę historię, czasy te wyróżniały się wyjątkową frywolnością manier.
– Eee tam, Panie Stasiu, gdyby to była tylko kwestia frywolności… Jak umarła Barbara Radziwiłłówna, oczywiście, że słyszał Pan?
– Tą historię z jabłkiem? Wielu ludzi uważa za sprytną fikcję…
Szlachcic wzruszył ramionami.
– Też sądziłbym, że to jest nic więcej niż straszna bajka – gdyby był młodszy… A kiedy masz pięćdziesiąt pięć lat, zdajesz sobie sprawę, że ludzka bezduszność i podłość nie ma granic. Barbara, nich ziemia będzie jej lekką, bardzo możliwe, że nie była przykładem moralności, a opowieści o jej romansach miłosnych prawdopodobnie miały jakąś podstawę – ale Zygmunt August poślubił je z własnej woli, więc wiedział, co robił. Tym małżeństwem jednak król wrzucił pasmo płonącej słomy do gniazda szerszeni – oburzenie polskiej szlachty nie znało granic! Litwinka Barbara Radziwiłłówna Królową Polski – to było zarówno jak dla magnactwa koronnego, tak i dla królowej matki jak ostrze noża przy gardle. A śmierć nieszczęsnej Litwinki była spotkana z cichą radością na Wawelu… Przecież wie Pan, z jakiej rodziny pochodziła Bona Sforza?
– Tak, Panie Sławomirze, Bona jest dziedziczką rodzin Medici, Sforza i Borgia.
Szlachcic pokiwał głową z satysfakcją.
– Borgia. Najbardziej znani truciciele w całych Włoszech, którzy puścili na tamten świat gro ludu. Nie byłem obecny przy tej akcji, ale jestem gotów dać rękę do odcięcia – tak to właśnie było. Bona Sforza posmarowała jedną stronę ostrza noża trucizną, przecięła nim jabłko oraz tą część owoca, którą dotknęła połowa ostrza z trucizną, dała Barbarze Radziwiłłównie. Ta przyjęła poczęstunek, a miesiąc później umarła w strasznych męczarniach… Borgia bardzo dobrze znała się na truciznach!
Komisarz od pomiarów z powątpiewaniem pokręcił głową.
– A czy Pan sądzi, że Beata Kościelecka czerpała umiejętności sztuki trucia od Bony Sforzy?
– Nie mam wątpliwości! Zło zawsze usiłuje się uchwycić jak najwięcej – miasta, wioski, ludzkie dusze… Bez tego gaśnie ono i znika!
– Więc śmierć Ilyi Ostrogskiego…
– Więc śmierć najstarszego syna księcia Konstantego jest dziełem rąk ludzkich, lecz nie jest sprawą Pana Boga!
Pan Stanisław wzruszył ramionami.
– To nie do wiary, że to… Nie bardzo się znam na historii starożytnej, ale myślę, że już sto lat temu lekarze byli na tyle uzdolnieni, aby diagnozować zatrucie…
– Tak – gdyby było dozwolono im obejrzeć ciało. Ale książę Ilya, potłuczony upadkiem z konia podczas turnieju w trzeci dzień uroczystości weselnych, był przez siedem miesięcy pod nadzorem lekarza rodzinnego Ostrogskich i nikt więcej z synów Hipokratesa nie mógł go odwiedzić. Początkowo ból pleców, przeszywające kłucie w boku i codzienne poranne dolegliwości z mdłościami i wymiotami nie przeszkadzały mu zbytnio, małżonkowie nawet wyjeżdżali na polowanie, gdyż wiadomo, że książe Ilya w Puszczy Krzemienieckiej gonił niedźwiedzia, ale i obowiązki małżeńskie młody mąż spełniał regularnie. Lecz w lipcu tysiąc pięćset trzydziestego dziewiątego roku nie mógł już podnieść się z łóżka. Wszystkie wysiłki lekarza rodzinnego i młodej małżonki były bezskuteczne. Co wieczór Beata osobiście nakładała na ciało księcia cudowny balsam i podawała do picia mu eliksir z ziół leczniczych, wysyłanych do niej z Krakowa i Drezna – ale młody książę każdego dnia stawał się coraz słabszy. W końcu zmarł dwudziestego sierpnia, pięć dni przed tym podpisawszy testament, zgodnie z którym cała jego własność – niezliczona, powiem Panu, należała do niego prawie połowa Wołynia – została przydzielona im… nienarodzonemu dziecku. Beata była wtedy w ciąży i niedługo czekała na poród…
Pan Stanisław przytaknął skinieniem głowy.
– Tak, słyszałem o tym, urodziła córkę, Elżbietę, na Wołyniu wołali ją Halszką. Biedna dziewczynka, to bogactwo nie przyniosło jej szczęścia, jak mówiono w naszym domu, straciła rozum i umarła, opuszczona przez wszystkich, samotna, bezdzietna…
Szlachcic uśmiechnął się pod wąsem.
– A tutaj, Panie Stasiu, pozwól Pana poprawić. Od tego momentu, przepraszam, właśnie zaczyna się ta historia, którą stara niańka z Husiatynia mi powiedziała…
– Ale spotkał ją Pan w listopadzie tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego roku, jak dobrze pamiętam Pana opowieść?
– Zgadza się, Panie Stanisławie.
– A małżonka księcia Ilyi porodziła dziecko…
– Dziewiętnastego listopada tysiąc pięćset trzydziestego dziewiątego roku. Panie Stasiu, czy Pan ma wątpliwości, że szwankująca na rozumie staruszka z Husiatynia, mogła pamiętać wydarzenia sprzed czterdziestu pięciu lat?
Komisarz opuścił oczy zawstydzony.

– Nie to, żebym wątpił, ale to wszystko brzmi jakoś… jak bajka…
Szlachcic uśmiechnął się.
– Cóż, przedstawiam Panu bajkę, ale czy Pan w nią będzie wierzył lub nie – to Pana sprawa…
Komisarz od pomiarów skinął głową.
– Zgadzam się z Panem, Panie Sławomirze. Więc co powiedziała Panu ta stara kobieta z Husiatynia?
Szlachcic nieśpiesznie pokroił półgęska, zjadł go ze smakiem, popił dobrym łykiem zbitnia – a dopiero potem, zwracając się do swojego rozmówcy, odpowiedział:
– Ta stara kobieta, jak ona mi powiedziała w podziemiu domu podstarosty husiatyńskiego, nazywała się Janina Lisowska, urodziła się w rodzinie Andrzeja Lisowskiego, szlachcica herbu Jeż, który poległ przy szturmie Marienwerdera w wojnie pruskiej; matka oddała swoją córkę do służby w rodzinie Ostrogskich, więc do narodzin Elżbiety mieszkała ona w pokojach księcia Konstantego Iwanowicza w Turowie, służąc wdową księżnej. Kiedy w rodzinie najstarszego syna księcia, która właśnie poniósła ciężką stratę, pojawiło się dziecko, dziewczynka – Janinę przeprowadzili do Ostroga, i ona została opiekunką małej Elżbiety, ponieważ jej matka nie mogła właściwie zadbać o niemowlę – wszystkie siły Beaty były ukierunkowane na rozprawę z opiekunem brata jej zmarłego męża. W roku śmierci Ilyi jego brat Bazyli skonczył dopiero trzynaście lat, więc Beata miała szansę zostać spadkobierczynią majątku całej rodziny – zwłaszcza, że owdowiała księżna sama nie zawracała sobie głowy sprawami doczesnymi. Ale książę Jerzy Symeonowicz, brat wdowej księżnej, który został opiekunem Bazylego, nie tylko zdołał powstrzymać ingerencję Beaty do Wołyńskich posiadłości rodziny Ostrogskich, ale także postanowił poważnie zbadać tajemniczą śmierć Ilyi Konstantynowicza. Dlatego Beata całą swoją siłę wykorzystywała na konfrontację z rodziną szwagra… – Po tych słowach Pan Sławomir uśmiechnął się smutno.
– Więc ta Janina była małej Halszce zamiast matki? – spytał Pan Stanisław.
– I nawet więcej. Wie Pan, czasami dzieci nie mogą powiedzieć matce wszystkiego, o czym myślą – natomiast niani może, niania zawsze więcej wie o dziecku niż własnf matka… Więc Janina została dla małej Elżbiety i matką, i nianią, i starszą siostrą – wszystkim naraz…
Jak już mówiłem, Elżbieta od urodzenia nabyła prawo do posiadania niezliczonych bogactw – zgodnie z wolą Ilyi, cała jego własność, którą najstarszy syn Wielkiego Hetmana Litewskiego odziedziczył od swego ojca: połowa Księstwa Ostrogskiego z Dubnem, Ostrogiem, Czudnowem, Połonnym, Kropiłowem, Lubartowem, Dermaniem, Meżyriczem, Litowiżem, do tego jeszcze trzy i pół dziesiątka miast i zamków z sześciuset czterdziestoma trzema miasteczkami i wioskami, gospodarstwami, zaściankami i osadami – razem ponad sześćdziesiąt tysięcy chłopów pańszczyźnianych. Miała także prawo do otrzymywania cła na wywóz zboża i lasów, polowań w Puszczy Krzemienieckiej, myta od kupców handlujących z Krymem… Elżbieta – a raczej jej matka – otrzymywała dochody z zamków, ziem uprawnych, łąk, pastwisk, ogrodów, gruntów ornych, lasów, gajów, pasiek, goscińców, fabryk, targów, myta, przewozu, mostów, jezior, stawów, rzek, lowów ryb, młynów, stad bydła domowego i z roboty niewolników i niewolnic. Rocznie to wszystko przynosiło w tamte czasy co najmniej sto pięćdziesiąt tysięcy kop litewskich groszy!
Komisarz westchnął ciężko.
– Skarbiec obecnie nie może nawet marzyć o takich dochodach…
Pan Sławomir rozłożył ręce.
– Panie Stasiu, ale nie można nawet porównywać – dochody z majątku Wielkiego księcia, czy Korony a ordynację Ostrogską! Książę Janusz, wnuk Jego Mości Konstantego Iwanowicza, piętnaście lat temu, wydobył w Sejmie przywileja odnośnie dalszej niepodzielnością ziem Ostrogskich – więc po wszystkich podziałach i konfiskacjach ten majorat, jak teraz to się nazywa po niemiecku, nadal składa się z trzech tuzinów miast i zamków oraz sześciuset wiosek i zaściankow! A w czasach Jego Mości księcia Bazylego, gdy był władcą prawie całego Wołynia i Podola – roczny dochód domu Ostrogskich wynosił sześćset tysięcy kop litewskich groszy! Bogactwo tej rodziny było niezliczone…
– Ale, jak pamiętam, Beata również domagała się tego majątku? Choć według woli świętej pamieci księcia Ilyi nic nie dostała? – zapytał komisarz.
Pan Sławomir skinął głową.
– Oczywiście! Dlaczego niby najpierw zawróciła głowę najstarszemu synowi Wielkiego hetmana, a potem doprowadziła go do śmierci? Ale, ku jej nieszczęściu, okazała się zbyt chciwa – żądajac nie tylko całej spuścizny swojego zmarłego małżonka, ale także ziemi owdowiałej księżnej i księcia Bazylego. Tym samym rozpętała waśń i przyniosła do własnej rodziny nasiona wzajemnej nienawiści… Małostkowy i chciwy drapieżnik, pozbawiony inteligencji, nie znający honoru i godności – oto kim była ta Beata Kościelecka, i to nie tylko opinia Janiny Lisowskiej, ale wszystkich tych ludzi, którzy znali wdowę księcia Ilyi. Chciwość zniszczyła ją, zarówno jak i jej dom, wieczny odpoczynek racz dać Boże jej nieszczęśliwej duszy…
Pan Stanisław westchnął.
– Stara, jak świat historia… Ale co z Halszką? Obiecał Pan ujawnić tajemnicę, związaną z jej losem?
– Jak obiecałem – zrobię to. A raczej opowiem Panu, co Janina Lisowska powiedziała mi w listopadzie tysiąc pięćset osiemdziesiątego czwartego roku w Husiatyniu.

Tak więc, mała Elżbieta dorastała, nie widząc łaski rodzicielskiej – ojciec, jak powiedziałem, oddał duszę Bogu trzy miesiące przed jej narodzinami, matka z całą swoją istotą walczyła się z młodszą gałęzią Ostrogskich, prawie zapominając o swojej córce – dopóki w roku tysiąc pięćset czterdziestym drugim Wielki Książe nadaną mu władzą nie zakazał waśni Ostrogskich, skarg i oszczerstw, które bardzo zniesmaczyły jego, tak również Wielkiego podskarbiego Litewskiego, który musiał te swary łagodzić. Komisja, wysłana przez Zygmunta Starego do Wołynia, podzieliła spuściznę Jego Mości księcia Ilyi w sposób następny: przypisała Ostróg i okoliczne wioski wdowie, natomiast Połonne, Czudnów, Meżyricz, Litowiż oraz Kropiłów wraz z okolicznymi zamkami, miasteczkami, wioskami, osadami i gospodarstwami – dla córki. Jednak biorąc pod uwagę nieletność Halszki, Beata przejęła wodze rządzenia całością spuścizny – zaniechawszy jednak spór z opiekunem księcia Bazylego o ziemie poza Prypiecią oraz Wołoczyskę z małymi miasteczkami… Wydawało się, że wszystko się poukładało, Beata otrzymała dochody, o których marzyła w latach panieńskich – ale niestety zamiast tego, żeby się zająć wychowaniem córki, pogrążyła się do próżniactwa, snobizmu i pozerstwa oraz rywalizacji w megalomanii przy dworze Krakowskim, odwiedzając Ostróg tylko na krótki czas… Natomiast wujek Elżbiety, młody książę Bazyli, coraz częściej zaczął odwiedzać zamek ojca – i za każdym razem jego wizyty stawały się dłuższe… Córka Ilii ujrzała w wuju ojca – którego ona, niestety, nigdy nie poznala za życie.
Kiedy młoda Elżbieta skonczyła dwanaście lat, Sejm w Wilnie, na specjalnie zwołanym posiedzeniu, przyjął rezolucję w sprawie losu młodej księżniczki Ostrogskiej. Nie mogła wyjść za mąż bez zgody opiekunów – to byli jej wuj książę Bazyli Ostrogski, król Zygmunt August oraz stary książę Sanguszko, starosta Winnicki i Bracławski, marszałek ziemi Wołyńskiej. Książę Bazyli był mocno zaprzyjaźniony ze synem starego Sanguszki, Dymitrem. Młody Sanguszko, będąc starostą Żytomierskim, a od roku tysiąc pięćset pięćdziesiątego drugiego Kaniowskim i Czerkaskim, choć był młody, ale w pełni się pojadł gorzkiego chleba wojny, ponieważ co roku musiał odpierać najazdy tatarskie…
Komisarz od pomiarów nagle się ożywił.
– Tak, pamiętam! To jest ten Sanguszko, który chwycił księżniczkę Połubińską i trzymał ją w niewoli, zamierzając poślubić ją wbrew woli jej krewnych, a następnie zabrał młodą księżniczkę Ostrogska do Bohemii, gdzie zginął?
– Tak, to on, Panie Stasiu, przepraszam… A Pan dobrze się zna na historii ubiegłego wieku!
Pan Stanisław westchnął.
– Złote czasy, Panie Sławomirze, złote czasy…
– Pozwolę sobie nie zgodzić się z Panem, Panie Stanisławie. Tak, nie było wielkich wojen, podobnych do Iinflańskiej, a Korona i Księstwo żyły spokojniejsze i dostatniejsze – ale nawet wtedy zdarzały się tragedie…
Komisarz skinął głową.
– Tak, historia księcia Dymitra Sanguszki jest prawdziwą tragedią greckiego układu…
Pan Sławomir tylko machnął ręką.
– Eee tam, Panie Stasiu, w porównaniu do naszej historii – co tam Ajschylos, Sofokles oraz Eurypides! – Po chwili zastanowienia kontynuował: – A więc o młodym Sanguszce. Po raz pierwszy przybył do Ostrogu w roku tysiąc pięćset pięćdziesiątym trzecim, tuż przed świętem Trzech Króli – a za nim, mimo młodego wieku, rozciągał się ołbrzymi tren rozmaitych plotek i kłamstw. Które nie zawsze były kłamstwami…
Komisarz pokręcił głową.
– Ale księżniczkę Marynę Połubińską zabrał na siłę, zabrał wprost z ojcowskiego domu?

– Zabrał, tak. Desperat, co tu zrobisz! Ale trzeba mieć wobec niego pobłażliwość, dziadek księżniczki, książe Bazyli Andrejewicz, starosta Mścisławski, przed śmiercią obiecał młodemu Sanguszce rękę swojej wnuczki – a Dymitr Fiodorowicz chciał tylko uniknąć kolizji losu…
– Ale dlaczego wtedy nie poślubił księżniczki Maryny? Połubińscy są Gediminowiczami, rodziną szlachecka, pochodzącej od Olgerdowiczów…
Pan Sławomir ironicznie spojrzał na swojego rozmówcę i odpowiedział:
– A księżniczce Marynie w tym roku drogę przekroczyła Anna Jagellonka…
Komisarz ze zdumienia aż wstał.
– Jak to?
– A tak. – Zadowolony z efektu, stary szlachcic uśmiechnął się spod wąsów. – Młody Sanguszko nie tylko miał zdesperowaną głowę i talent wojownika, jakich mało na Litwie – z wygłądu był taki przystojny, jak anioł… To według Janiny Lisowskiej, która zobaczyła go po raz pierwszy podczas święta Trzech Kroli w zimie tysiąc pięćset pięćdziesiątego trzeciego roku. A o serdecznej więzi młodego Sanguszki i siostry Jego Łaskawości króla Zygmunta Augusta opowiedziała pokojówka jego matki, Anny Iwanowny, która również gościła w Ostrogu.
– Coraz ciekawsza jest historia, Panie Sławomirze, Po prostu nowela Boccacco!
– Raczej sonet Petrarki – przecież między młodym Sanguszką a królewną Anną ledwo zaczęła się rozwijać duszewna skłonność, którą od samego początku stłumiła królowa-matka. Poza tym córka Zygmunta Starego była o siedem lat starsza od księcia Dymitra…

– Nie tylko nie słyszałem o tym, ale nawet nie myślałem, że to możliwe!

– Phi, Panie Stasiu, jak pisał Szekspir, "jest wiele rzeczy w świecie, bracie Horacy, o których naszym mędrcom się nie śniło"…
Młody Sanguszko i Anna Jagellonka spotkali się na balu królewskim na apostoła Filipa, w przeddzień postu Bożonarodzeniowego, w listopadzie tysiąc pięćset pięćdziesiątego drugiego roku. Królewna jak tylko zobaczyła księcia Dymitra – wnet zapłoneła do niego gorącą namiętnością. Tego samego wieczoru młody Sanguszko otrzymał list od Anny Jagellonki – nie pozostawiający żadnych wątpliwości co do intencji królewny; Książę Dymitr, zawstydzony i zdumiony, nie odważył się odpowiedzieć – a trzy dni później otrzymał drugi list, na który już ułożył odpowiedź. Lecz Anna Jagiellonka nie dostała tego listu, bo służącego, który niósł pismo, zatrzymała Bona Sforza. Królowa-matka była na tym samym balu, widziała, jak jej córka patrzy na młodego Litwina – i, oczywiście, wszystko pięknie rozumiała. Dzięki swoim sługom dowiedziała się o rozpoczęciu powieści epistolarnej i postanowiła zdławić ją w najbardziej zdecydowany sposób. Więc odpowiedź Dymitra Sanguszki trafiła nie do królewny Anny, lecz do jej matki…
Następnego ranka młodemu ksieciu był odczytany dekret Wielkiego Księcia Litewskiego, by natychmiast udał się do Bracława szykować prowincję do nadchodzącego najazdu Tatarów, ale werbalnie było dodane, by juz nigdy więcej nawet nosa nie pokazywał na Wawelu, źeby uniknać najgorszych nieszczęść w swiecie…
Młody Sanguszko, będąc poddanym Wielkiego Księcia Zygmunta Augusta, nie ośmielił się zaniechać dekretu – ale gniew i pragnienie zemsty za upokorzenie po prostu ogniem wypalały całą jego istotę… Natychmiast wyjechał z Krakowa – ale ani w swoim rodowym zamku w Kowlu, ani w Bracławiu, gdzie kazano mu jechać – nie pojawił się, a przez następne dwa miesiące miotał się na Rusi Litewskiej, nie wiedząc, jak zgasić swój gniew i gorycz… Nie zapomijmy, że Sanguszki są z rodu Gediminowiczów, pochodzenie swoje wiodą od Lubarta, Jagielloni nie są im równi. Z oburzenia, które dręczyło jego duszę, młody książę całkiem zapomniał o młodej księżniczce Połubińskiej, pozostawionej pod opieką ciotki Teodii Andrejewny i został pochłonięty niezdolnością pomszczenia za upokorzenie – pamięta Pan, że Zugmunt August, jak by to nie było, był królem i Wielkim Księciem…
I z tego palącego smutku książę Dymitr pojechał do Ostroga – mając nadzieję, że w towarzystwie Jego Mości młodszego Ostrogskiego pozbawi się goryczy przy chmielowych ucztach… Ale chodziło mu nie o Annę Jagiellonkę, chociaż uwaga królewny była pochlebna dla młodego księcia – był on wsciekły z pogardy, którą nie da się odkupić. W każdym bądź razie, tak to opowiadała Janinie Lisowskiej pokojówka Anny Iwanowny, matki młodego księcia. Ale duszy kobiety w takich przypadkach nie da się okłamać – kobieta wyczuwa to nie umysłem swoim, ale sercem…
No… a teraz o pierwszym przybyciu Dymitra Sanguszki do Ostroga. Przyjechał tam, płonąc słusznym pragnieniem zemsty – której, niestety, nie mógł w żaden sposób zaspokoić. I nagle, na obiedzie, podanym z okazji przybycia wybitnych gości, spotyka młodą Elżbietę!
О tym wydarzeniu Janina Lisowska opowiadała w szczegółach – przecież to było początkiem tragicznego epilogu życia młodego księcia. Dymitr Sanguszko wszedł do sali kominkowej w książęcych pokojach; przy głównym stole siedzieli jego matka, owdowiała księżna Anna Iwanowna, książę Bazyli oraz przyszły teść młodego Ostrogskiego, Wielki hetman koronny Jan Tarnowski; natomiast przy stole gościnnym – stary książę Czetwertyński, który zatrzymał się w Ostrogu po drodze do Wilna, koronny pościelniczy Koniecpolski, zaproszony przez księcia Bazylego do omówienia niektórych spraw – i Beata, która przybyła godzinę wcześniej.
Równocześnie z młodym księciem do sali weszła młoda Elżbieta w towarzystwie niani – ziewczynka dopiero skończyła trzynaście lat, dopiero zaczęła poznawać swoją kobiecość, była świeża, młoda, nieśmiała i urzekająca swoją bezpośredniością… w tym miejscu słowa Janiny mogły wywoływać pewne wątpliwości, bo Elżbieta była prawie jej córką. Ale w każdym razie, dla młodego księcia, dziewczyna, która weszła z nim do sali, została najlepszym lekarstwem przeciwko dręczącego jego pragnienia zemsty i gorzkiej świadomości tego, że nic z tym nie da się zrobic, – jestem starym człowiekiem i doskonale rozumiem uczucia, Dymitra Sanguszki podczas spotkania z młodą Elżbietą… Młodość jest zawsze urocza! – zakończył swój monolog szlachcic i mocno przypił się do kubka z miodem.
– Ile lat miał wtedy książę Dymitr? – żwawo zapytał komisarz.
– Dwadzieścia dwa lata.
– A księżniczka Ostrogska, mówi Pan, trzynaście?
– Zgadza się. Nic dziwnego, że między nimi błysnęła iskra – to jest młodość, nic na to nie poradzisz…
Zresztą Pani Janina na Boga przysięgała, że na początku między księciem Dymitrem a księżniczką Elżbietą nie było nawet rzucone przypadkowego słowa – siedzieli po przeciwnych stronach przy stole, młoda księżniczka z musu odpowiadała na jakieś pytania matki, Dymitr usiłował podtrzymywać rozmowę z księciem Bazylim – także bez powodzenia. I tylko wtedy, gdy ich oczy się spotykały – szkarłatny rumieniec nagle się pojawiał po obu twarzach… Ale Janina Lisowska nie jedyna to zauważyła – pod koniec obiadu księżna Sanguszko poprosiła syna, aby poświęcił jej trochę czasu. Jak wie Pan, Panie Stanisławie, kobiety umieją zachować tajemnice – ale tylko wszystkie razem, wspólnie… Wieczorem szczegóły rozmowy Anny Iwanowny z księciem Dymitrem znane były wszystkim mieszkańcom pałacu Ostrogskiego. – Stary szlachcic westchnął, ukrywając pod wąsami ironiczny uśmiech.

– Księżna przypomniała synowi o młodej księżniczce Połubinskiej, marnującej się w Kowlu? – Uśmiechnął się i zapytał komisarz.
– I o tym też. A także o decyzji Sejmu w Wilnie. O tym, że po tak ryzykownie rozpoczętej korespondencji z Anną Jagellonką młody książę nie ma szansy na zgodę Zygmunta Augusta na ślub z młodą Ostrogską, ponieważ królowa Bona Sforza jest niezwykle pamiętliwa, mściwa i złośliwa. Ale to, według słów pokojówki księżnej, tylko podgrzało zainteresowanie młodego Sanguszki do Elżbiety. Młodość – to jest wyjątkowo niebezpieczna pora życia, a wszelkie zakazy tylko zachęcają do ich złamania – myślę, że Pan również doświadczył tego w swoim życiu…
Komisarz uśmiechnął się smutno.
– No… za moje młode lata najbardziej odważnym obaleniem tabu była kradzież czereśni w ogrodzie naszego sąsiada, szanownego sędziego Jana Skarzyńskiego…
– Tak, i dzięki Bogu, bo pokora od młodych paznokci jest lepszą od bezmyślnej brawury, wielkie męży stanu dorastają od pokornej młodości, a desperaci rzadko żyją do siwych włosów… Oto, Panie Stasiu, ma Pan trzydzieści z hakiem – i już jest Pan podskarbim Mścisławskim, komisarzem od pomiarów ziemi… jak załatwi Pan pomiary miejscowe – zostanie Pan starostą lub kasztelanem Witebskiem, a poźniej, patrz Panie, bliziutko jest do rangi Wileńskiego podkomorzego… – stary szlachcic uśmiechnął się z ledwo wyraźną ironią.
Komisarz podniósł brew.
– Panie Sławomirze, rozumiem Pana ironię. Ale przecież konieczne jest, źeby ktoś zarządzał w kwestiach gospodarczych, Księstwo obecnie jest w takim upadku i nędzy, że tylko cud Pana Boga pomoże nam uregulować wydatki państwowe bez obniżania zawartości srebra w mennictwie szelegu… Powiem tak Panu, że w naszych sprawach teź jest potrzebna waleczność, niech nie taka sama, co na polu bitwy, ale waleczność umysłu. O wiele łatwiej jest wygrać kolejną bitwę z Tatarami niż pokonać sam na sam mennicę węgierskiego króla Władysława z jego podłym groszem świdnickim… – Pan Stanisław poczuł się dość obrażonym sugestiami starszego szlachcica.
Wierenicz skinął głową.
– Wybacz mi, Panie Stasiu, poniosło mnie w niewłaściwym kierunku… Każdy ma swoją własną gwiazdę, pod którą się urodził, ktoś walczy z Tatarami, a ktoś radzi sobie z pomiarami, czynszami oraz mytami… Zgadzam się z Panem, głupio zachowałem się, jak małolat-gołowąs.
Pan Stanisław odetchnął z ulgą.
– I ty, Panie Slawomirze, nie bądź na mnie zły… Jednakże odeszliśmy od wydarzeń roku tysiąc pięćset pięćdziesiątego trzeciego od chrztu Pańskiego – co stało się później w książęcym zamku w Ostrogu?
Pan Wierenicz pokręcił głową.
– Według Pani Janiny działy się tam niesamowite rzeczy. Następnego dnia po uczcie, Elżbieta poprosiła matkę, aby pozwoliła jej jechać na spacer konny – chociaż nigdy do tej sztuki, jazdy w siodle, nie wykazywała żadnego zainteresowania, pomimo tego że nauczyła się jej. Na początek Beata zdecydowała się pojechać wraz z córką – ale potem, jak to zdarza się z kobietami, zmieniła zdanie, prosząc o towarzystwo dla młodej księżniczki księcia Bazylego. A kiedy Elżbieta, książę Ostrogski, hajducy, powodni kozacy choragwi dworskiej i posłańcy, orszakiem o dwustu jeźdźców opuścili bramy zamku – na brzegu Wilii spotkał ich młody Sanguszko ze swoimi ludźmi. Spacer trwał niemal do samego wieczora – następnego dnia wszystko się powtórzyło. Młoda księżniczka nagle została miłośniczką konnej jadzy, i każdego dnia zapuszczali się coraz dalej, czasem aż do klasztoru Świętej Trójcy w Meżyriczu, czasem do Rozważu, a czasami nawet do Netiszyna na Gorynie! Na szczęście zima w tym roku była łagodną, mrozy nie były za mocne, lód na rzekach był zaledwie pół wierszka – dlaczego nie miałaby jeździć by dziewczyna?

– Rozumiem, że księżniczka nie jezdziła sama? – żartobliwie zapytał Pan Stanisław.
Starszy szlachcic się uśmiechnął.
– Wiadomo, nie sama. Hajducy towarzyszyli jej – zawsze z trzema lub czterema, powodnymi, kozakiem z sotni dworskiej z szablą i arkebuzem… ale i Pan Dymitr Sanguszko ze swoimi służącymi. Początkowo książę Bazyli brał udział w tych spacerach – ale nie był zadowolony z nich, już podczas trzeciej wyprawy wyruszyła jego siostrzenica w towarzystwie wiernego człowieka księcia, szlachcica Mariana Gigoły. Szlachcic musiał strzec księżniczki przed wszelkimi rodzajami niebezpieczeństw, a przede wszystkim chronić jej honor – ale będąc leciwym mężczyzną, oprócz tego skłonnym do dobrego kubka, zwykle tuż przy bramie zamku opuszczał orszak i jechał do korczmy Nachima z Berdyczowa – gdzie zwykle spędzał czas do powrotu spacerowiczów, składając hołd dobrym miodom i gorzałce, na szczęście Pan Dymitr hojnie opłacał jego uczty… – Pan Wierenicz uśmiechnął się spod wąsów.
– Czy to Pani Elżbibeta spędzała cały czas w towarzystwie księcia Dymitra? Bez odpowiedniego nadzoru?
Starszy szlachcic rozłożył ręce.
– No przecież jak młodzi zakochani zechcą być obok siebie – nie pomoże nie tylko stróż, ale mury forteczne w kilka tuzinów sążni będą bezsilne… Tym bardziej akurat to był tydzień maślany, święta, poczucie wiosny… Sprawy młodych! Ale, Panie Stasiu, nie miej Pan złych myśli – Pan Dymitr, chociaż był odważny szlachcic i śmiały do szaleństwa – ale pojecie o honorze miał doskonałe. Z Elżbietą tylko między sobą rozmawiali – ale, jak mówiła Pani Janina, rozmowy te były takie, że za każdym razem, wracając do zamku, młoda księżniczka płonęła jak róża majowa…
– Jezusie kochany, nawet nie myślałem nic takiego… A co z Beatą? Jak ona na to patrzyła?
Starszy szlachcic westchnął
– Nikt nie mógł zrozumieć tej kobiety – tym bardziej zwykła niańka…. Janina mówiła, że po pierwszych zalotach młodego Sanguszki do jej córki wdowa księcia Ilyi całkiem przychylnie postępowała – książę Dymitr był szlachetny, bogaty, odważny, swoj szlachecki tytuł niczym nie zaplamił – i kiedy wysłał na święto Matki Boskiej Gromniczną do niej bliskiego bojara z zapytaniem o eweltualnych zaręczynach – Beata zareagowała na to bardzo przyjaźnie…
– A co z decyzją Sejmu w Wilnie? Pani Kościelecka nie mogła go zaniedbać, a książę Sanguszko też wiedział o niej…
Pan Wierenicz machnął ręką.
– Kto, będąc młodym, poważnie podąża za rozkazami starszych – choć w rodzinie, choć w kraju? Książę Dymitr widział tylko Elżbietę, jej szkarłatne policzki i figlarne oczka – co miała do tego decyzja Sejmu? A Beata, kompanka królowej-matki, prawdopodobnie wierzyła, że w razie potrzeby Bona Sforza każe synowi, co powinien zrobić…
– Ale, o ile pamiętam, wszystko potoczyło się wbrew woli młodego Sanguszki?
Starszy szlachcic westchnął.
– W Wielki post Beata wyjechała do Krakowa – w Ostrogu o tej porze nie miała nic do roboty, książę Bazyli, choć nie był gospodarzem zamku, ale był najstarszym mężczyzną w rodzinie, a będąc człowiekiem o mocnej wierze, utrzymywał dwór i zamek w surowości, pobożności i szacunku dla prawa prawosławnego. Post i modlitwa – co jest w tym ciekawego dla takiej osoby, jak Beata? Na Wawelu miała bardziej wesoło. Wróciła dopiero na Wielkanoc – a do tego czasu w Ostrogu wszyscy byli już pewni nadchodzącego ślubu młodej Elżbiety i Dymitra Sanguszki, czekali tylko na pełnolecie księżniczki Ostrogskiej. Czternaście lat powinna była skończyć w listopadzie…
– I co Beata?…
– Beata wysłała do księcia Sanguszki bezwarunkowy wymóg, aby opuścił zamek wraz z jego sługami i bliskimi bojarami. Natychmiast po przyjeździe. To był grom z jasnego nieba – wszyscy czekali od matki Elżbiety czegoś całkiem innego… Nikt w Ostrogu nie mógł niczego zrozumieć – za wyjątkiem księcia Dymitra. Pani Janina była w przyjaźni z pokojówką księżnej Anny Iwanowny – i ta powiedziała, że książę Dymitr, po otrzymaniu tak nieprzyjaznej wiadomości od Beaty, przez całą noc się miotał w swoich pokojach, powtarzając „Bądź przeklęta, francowata Włoszko!”
– Ale…czy to królowa-matka, Bona Sforza, zakłóciła ten ślub? – zdziwił się Pan Stanisław.
– Ledwo nie zakłóciła.
– O tak, oczywiście, pamiętam, książę Dymitr wbrew pozorom połączył się z młodą księżniczką Ostrogskiej… Jednak był człowiekiem krnąbrnym i upartym, ten młody Sanguszko!
Leciwy szlachcic skinął głową.
– Desperat, co tu mowić… Ale Panie Stasiu, rozważ Pan tutaj, że ślub księcia Bazylego i Zofii, córki Pana Jana Tarnowskiego, Wielkiego hetmana koronnego, był już wyznaczony w dniu święta Trójcy. Okazało się, że Bazyli był pożądanym narzeczonym, a księciu Dymitrowi Beata wystawiła dynię, jak to było w tradycji rosyjskich województw wśród szlachty… To był podwójna obraza! To było w ogóle nie do zniesienia!
– Ale czy młody Sanguszko jednak opuścił Ostrog?
Pan Wierenicz rozłożył ręce.
– A co mógł zrobić? Tego samego dnia, bez opóźnień – honoru miał obficie… I wraz z nim wyjechał książę Bazyli, udał się do siebie, w Turów. Ale ani książę Dymitr do Kowla, ani młody Ostrogski do Turowa – wciąż nie dojechali. Oba pojazda zatrzymały się w Klewaniu, w zamku Czartoryjskiego.
– W tym, który w czasach Jarosława Mądrego był Koływaniem? – błysnął erudycją Pan Stanisław.
Szlachcic skinął głową.
– Tak jest. Książęta obozowali w Klewaniu, wymyślając, jak zrealizować plan małżeństwa Dymitra i Elżbiety – ponieważ teraz Sanguszce po prostu nie było gdzie się wycofać. Można było znieść upokorzenie od matki króla, choć wymagało to znacznego hartu ducha. Ale od bękarta?!? To było po prostu nie do pomyślenia!
– Ale Beata jednak była córką Zygmunta Starego… – zaprzecił komisarz.
– Bękartem była! – odciął starszy szlachcic. I dodał już łagodniejsze: – Panie Stasiu, w tej sprawie ja, przepraszam, jestem stronniczy i jestem po stronie młodego Sanguszki – więc moja historia nie będzie kroniką Nestora… Jestem stary, sentymentalny i kocham wszystkie takie bzdury o miłości, niech mi Pan to wybacy wielkodusznie… a młody książę Dymitr i Elżbieta kochali się, Pani Janina w tym na Boga przysięgała… Za Pana zgodą kontynuuję moją opowieść. Tak więc, obóz w zamku nad rzeką Stubłą i rodowy zamek w Ostrogu natychmiast połączyły się linią pocztową, która zaczęła pracować z całej siły…
Każdego dnia posłaniec wyruszał z Klewaniu do Ostroga z listem do młodej księżniczki – oraz każdego dnia z zamku Ostrogskich wysyłana była odpowiedź do brzegów Stubły. Co napisali do siebie Dymitr i Elżbieta – Bóg wie, ale Pani Lisowska zapewniła, że z każdym dniem wzrastało zaangażowanie Halszki w młodego Sanguszkę. A kiedy wołynskie Romeo i Julia spotkali się na ślubie Bazylego, nawet ślepy nie mógł nie zauważyć nieodwracalność ich związku.

– A co Beata?
– Zaraz po ślubie Beata wyjechała do Krakowa, by szukać wsparcia u Bony Sforzy. Ale królowa-matka w tym czasie prawie straciła swój wpływ na syna – i temu, jak Pan pamięta, w niemałym stopniu posłużyła śmierć Barbary Radziwiłłówny. Nie wiadomo, o czym rozmawiały Beata Kościelecka i Bona Sforza, ale negocjacje te trwały dość długo – aż do święta proroka Eliasza matka Elżbiety przebywała w Krakowie. Młodzi książęta też nie marnowali czasu – przygotowywali sposoby zarówno na szczęśliwe rozwiązanie sprawy, jak i na ten przypadek, gdyby nad zakochanymi zabrzmiała królewska burza. Po pomyślnym zakończeniu młodzi planowali udać się do Kaniowa i spędzić pierwsze miesiące życia w tamtejszym zamku. Natomiast w przypadku nieszczęśliwego rozwiązania postanowili przygotować ucieczkę do granic cara. Książę Bazyli napisał do swojego teścia, Pana Tarnowskiego, i namówił go aby dał schronienie naszym wołyńskim Romeo i Julii w swoim zamku w Roudnicach nad Łabą, który jest w Bohemii – jak Zygmuntowi Augustowi stwardnie serce i rzuci swój gniew na Sanguszkę za zaniedbanie królowskiej woli.
– Jednak to jest słusznie! – zauważył komisarz ziemski.
Starszy szlachcic skinął głową.
– Książę Bazyli za młodych lat miał skłonność do myślenia o kilka kroków naprzód – które, nawiasem mówiąc, bardzo mu później pomogło po klęsce rokoszu Nalewajki… Jednak wrócimy do sierpnia roku tysiąc pięćset pięćdziesiątego trzeciego. Beata, bezsensownie spędziwszy czas w Krakowie, wróciła do Ostroga – akurat pierwszego dnia postu przed świętem Wniebowzięcia. Następnego ranka pod murami zamku Ostrogskiego pojawili się młodzi książęta z kozakami i służącymi; drużyna nie była liczna, Pani Janina twierdzi, że bylo ich nie więcej niż trzy tuziny konnych, z których prawie połowa była poważnie uzbrojona w piki, fuzje i arkebuzy, lecz reszta miała tylko szable – ale ani Sanguszko, ani książę Bazyli nie planowali szturmować Ostroga. Po przybyciu Beata zamknęła się w swoich pokojach i słuzącym kazała nie budzić się do południa – natomiast młodzi książęta przybyli o świcie. Klucznik zamkowy zameldował o gościach przed dowodcą straży, ten – przed książęcym podkomorzym, a ten ostatni, który, nie chcąc zostać się przedmiotem gniewu księżnej, obudził księżniczkę, która tylko udawała, że śpi, lecz przez całą noc, nie zamknęła oczu. Elżbieta przyjęła Pana Kwiecińskiego, który wówczas był książęcym podkomorzym, i kazała otworzyć bramę – co natychmiast się stało. No a dalej – jasne co… – i starszy Pan, westchnąwszy, podniósł kubek z miodem.
– Czy młody Sanguszko porwał Halszkę?
Pan Sławomir parsknął.
– To jeszcze trzeba popatrzeć, kto kogo porwał… Beatę, która wstała z łóżka z powodu hałasu na dziedzińcu, książę Bazyli kazał swoim ludziom zamknąć w sypialni. Kozaków dworskich z Ostrogu ludzie Sanguszki do pałacu nie wpuścili – ale te nie szczególnie tam wejść – Beata nie była lubiana przez służby dworskie… Ogólnie mówiąc, przed południem w Ostrogu już nie było ani młodych książąt z ich drużynami, ani Elżbiety z nianią i Marianem Gigołą – cała kompania w kłusie wyjechała do Klewania.
– I ślub odbył się w Klewaniu? Poza wolą Beaty?
Pan Wierenicz pokręcił głową.
– Czyżby Bazyli nie był głową rodziny? Z Klewania zostały rozesłane zaproszenia ślubne do wszystkich notabli Rusi Litewskiej i Litwy, a także do wybranych arystokratów Korony. I wielu z pierwszych osób z Wołynia, Podola, Małopolski, Podkarpackiej Rusi, Mśсisławszczyzny, Witebszczyzny, Bracsławszczyzny i Kijowa zgodziło się przybyć, choć słyszeli, że to małżeństwo nie było całkiem prawne… Ale rodzina Ostrogskich w Księstwie Litewskim nie była ostatnią – więc wielu uważało zaproszenie księcia Bazylego za znacznie ważniejsze niż decyzja Sejmu w Wilnie…

Wesele zaplanowane w było Ostrogu. Trzy dni po porwaniu Elżbiety, młodzi książęta, księżniczka i wszyscy służący wrócili do zamku rodowego, z którego w tym czasie już wyjechała Beata. A piętnastego września w kościele dworskim zamku Ostrogskiego odbyła się ślubna liturgia święta na rzecz Elżbiety i Dymitra. Beata nie była obecna, wszystko to było tylko według woli księcia Bazylego – natomiast Kościelecka, przeciwstawiając się jego planom i mając nadzieję na wydobycie z tego własnej korzyści, napisała skargę do Zygmunta Augusta. Podkreślała w skardze, że małżeństwo odbyło się wbrew woli jednego z opiekunów, Jego Mości Wielkiego Księcia i Władcy Państwa. Jaka by nie była, a w pomyślunku Beacie nie można było odmówić… Zygmunt August przeczytał jej donos, oburzył się z powodu tak oczywistego zaniedbania swoich dekretów – cóż, jeśli dodamy, że Bona Sforza też nie omieszkała dolać do tej czary goryczy swoją kroplę trucizny – wtedy można zrozumieć reakcję Wielkiego Księcia. Nie to że twoja wola jest wyzywająco zaniedbana, to jeszcze w oczach matki, która zawsze uważała ciebie za rozpieszczonego mięczaką, po prostu stajesz się żałosnym…
– Więc Zygmunt August…
– Więc Wielki Książę Litewski zdecydował się na coś takiego, czego świat jeszcse nie widział…

O tym, jak książę Dymitr Sanguszko uciekł przed gniewem króla Zygmunta Augusta do carskich ziem, ale nie znalazł tam zbawienia, a także o losie daną mu przez Pana Boga żony, Halszki Ostrogskiej
Starszy szlachcic zamilczał, następnie pociągnął łyk z kubka, otarł wąsy, umieścił na talerzu przed sobą kilka wędzonych jazi, powoli pokroił jednego, zdarł mu skórę wraz z osypajacymi się łuskami, urwał kawałek suchego, z nikłnym zapachem półprzeźroczystego miąższu, ze smakiem zaczął żuć – i tylko wtedy, odchyliwszy się do tyłu, kontynuował:
– Jak wie Pan, w Sejmie w Wilnie postanowiono, że Elżbieta nie będzie mogła wyjść za mąż bez zgody wszystkich opiekunów – których, pozwolę sobie przypomnić Panu, było czterech. I jeżeli szukania zgody Jego Mości Księcia Ostrogskiego i starego Sanguszki nie było potrzeby, to dwaj inni opiekunowie, Beata oraz Jego Mość Wielki Książę Zygmunnt August, takiej zgody nie wyrazili.
Komisarz skinął głową.
– Tak, słyszałem o tym. Jego Mość król i Wielki Książę był wtedy rozwścieczony jak osa…
Pan Wierenicz westchnął ciężko.
– Jakby tylko to… Na początku nic nie przepowiedziało nieszczęśliwego zakonczenia sprawy – trybunał mógł nie podjąć takiej decyzji, ponieważ litewscy notable byli gotowi zabrać głos po stronie oskarżonego. Do Knyszyna, gdzie został powołany sąd w tej sprawie, mieli zamiar jechać dwóch Radziwiłłów, braci zmarłej Barbary – kanclerz i wojewoda Wileński Mikołaj Czarny i wojewoda Trocki i Wielki Hetman Mikołaj Rudy, a także wojewoda Witebski Grzegorz Chodkiewicz. Partia obrońców Sanguszki powstała z najszlachetniejszych ludzi. Ale w przeddzień Wigilii, wszyscy z nich dostali pismo, wysłane przez Wielkiego Księcia, w którym ogłoszone było, że obecność ich w trybunale nie jest możliwa ze względu na brak mieszkań – w Knyszyńskim zamku tuż przed sądem wybuchł pożar, więc całe posiedzenie zostało przeniesione do murów kościoła świętego Jana Ewangelisty.
– Pożar?..
Szlachcic wzruszył ramionami.
– Nie wiadomo mi to, ale była to bardzo sprawna wymówka, aby nie dopuścić do udziału w sądzie panów obrońców, zwolenników księcia Dymitra. Litwy w Knyszynie, można powiedzieć, nie było. Lecz Korony… Korony było tam obfite. Przy tym dla krytyków Sanguszki – Zborowskich, Kościeleckich, Górkow – znalazło się miejsce w trybunale jak również w kamienicach mieszkalnych. Skutek tego sądu, myślę Panie, wie Pan komisarz. Książę Dymitr Sanguszko za zbrodnie, których nie popełnił, został oskarżony o gwałtowny napad na zamek w Ostrogu, znęcaniu się nad Beatą i jej otoczeniem, porwaniu Elżbiety i został skazany na pozbawienie tytułów i osiedli oraz wygnanie z Litwy. Każdy, kto dałby schronienie księciu Dymitrowi, zostałby uznany za złoczyńcą i przestępcę, a ten, który podniósłby rękę na młodego Sanguszkę – od razu byłby oczyszczony ze wszelkich zarzutow… Marcin Zborowski bardzo się cieszył z ogłoszenia wyroku.
Pani Lisowska powiedziała jednak, że wyrok trybunału był dobrze znany w Kaniowie długi czas przed tym, jak został wydany – konny posłańiec od Bazylego Ostrogskiego przyjechał do zamku akurat w przeddzień Wigilii. Tego, co powiedział Panu Dymitrowi – ona nie wiedziała, ale powiedziała mi, że godzinę po pojawieniu się tego posłańca nieszczęścia w zamku Kaniowskim zaczęły się pilne przygotowania do wyjazdu. A rano orszakiem z połową tuzina załadowanych koni książę Dymitr z młodą żoną udał się do Włodawy, co leży w pobliżu Kowla – z tym, żeby tam, w swojej rezydencji, bardziej przypominającej małą twierdzę, czekać na wyrok trybunału, a jak będzie on naprawdę tak poważny, jak doniósł mu o tym posłaniec księcia Bazylego – natychmiast uciekać do carskich ziem.
I tu zaczynają się właśnie te tajemnice, o których mówiłem Panu od samego początku…
Komisarz zapytał z zainteresowaniem:
– Panie Sławomirze, czy Pan to wszystko wie ze słów niani młodej Ostrogskiej?
Starszy szlachcic skinął głową.
– W przeciwieństwie do innych, Pani Janina nie miała żadnego osobistego interesu w tej historii – dlatego myślę, że można uwierzyć tej historii całkiem bez wyjątku… Za Pana zgodą, Panie Stanisławie, będę kontynuował.
Przez dwa dni bez żadnych przeszkód ścigani dotarli do Białej Cerkwi, spędziwszy noc w gospodzie na brzegu Gorochowatki – dobrze, że szli lekko, konie były wypoczęte, nie udręczone przez długą drogę. Ale już w Fursach młoda księżna zasłabła, ześlizgnęła się z siodła, narzekając, że nie ma już siły, by jechać dalej – a młody Sanguszko został zmuszony do kupienia wozu, w który ją posadzono wraz z nianią. Szybkość orszaku wyraźnie spadła, do Berdyczowa musieli jechać przez trzy dni, ale cała podróż do Włodawy, gdzie dogonił ich posłaiec z czarną wiadomością z Knyszyna, zajęła uciekinierom dokładnie dwa tygodnie.
Pan Stanisław ocenił coś w myślach i po cichu policzył, poruszając wargami – i potrząsając głową zauważył:
– Źle jechali. Ledwo trzydzieści wiorst dziennie. Na drodze skutej zimą to całkiem mało…
Wierenicz kiwnął głową.
– Za mało. I nie chodzi nawet o to, że woz młodej księżnej i pani Janiny utrudniał szybką jazdę – kłopot polegał na tym, że Pani Elżbieta w tym wowie strasznie cierpiała na chorobę ruchu, a co godzinę wymiotowała wszystko, co podawali jej w karczmach. Do tego dochodził stały ból głowy, na który skarżyła się zarówno Pani Janinie, jak i Panu Dymitrowi, i ciągłe zmiany nastroju. Elżbieta mogła się roześmiać, gdy zobaczyła zająca, biegnącego przez pole i nagle się popłakać, zapewniając Janinę, że zajączkowi jest zimno i nieprzytulnie w grudniowym stepie…
W pokoju zapadła cisza. Następnie Pan Stanisław ostrożnie zapytał:
– Czy Pan ma na myśli to samo, co ja myślę?
– Dokładnie, Panie Stanisławie. Wkrótce domyślił się o tym cały orszak.
– Ale przecież nigdzie i nikt nie mówił, że Halszka była ciężarna?
– Nikt i nigdy.
Komisarz od pomiarów ziemi z podekscytowania (https://synonim.net/synonim/podekscytowanie) nawet wstał.
– Pochamuj, Panie Sławomirze, swoją historię. Chce Pan powiedzieć, że w czasie ucieczki Elżbieta Ostrogska była już w ciąży? I – przysiegam na wielką pieczęć książęcą – co najważniejsze, nie poroniła dziecka?!?! Czyli Dymitr Sanguszko miał dziedzica?
Starszy szlachcic westchnął i odpowiedział:
– Nie poroniła. Szcześliwie urodziła dziecko w Poznaniu, w domu swojej matki, tuż na świętego Mikołaja z Miry.
Pan Stanisław wyszeptał ledwo słyszalnie:
– Jak strasznie powtarzają się losy… Ojciec Elżbiety nie zdąrzył zobaczyć swojego dziecka, a ojciec jej dziecka także zmarł przed jego narodzinami… – A potem usiadł i patrząc prosto w oczy starszemu szlachcicowi, zapytał: – Kogo urodziła Halszka – syna, córkę? Jaki jest los dziecka nieszczęśliwego księcia Dymitra?
Wierenicz-Stachowski pomału rozlał do kubków resztę miodu, pociągnął pół łyka ze swojego kubka i odpowiedział:
– Syn. Syn, o którym Pan wiele słyszał w życiu. Tak jest, Panie Stanisławie.
Po krótkiej przerwie komisarz ostrożnie zapytał:
– Czy naprawdę Pan chce powiedzieć, że Pani Janina Lisowska została niańką syna Halszki, małego Seweryna, który później przyjął nazwisko Nalewajki? Przecież to jest tak, Panie Sławomirze, w końcu do tego zmierza Pan w tej historii?
Starszy szlachcic ledwo zauważalnie uśmiechnął się spod wąsów.
– Przenikliwość i szybkość myśli, Panie Stanisławie, ma Pan niesamowitą… Tak, dokładnie tak.
– Ale przedtym w Bohemii zdarzyła się straszna, okrutna i brudna historia, gdy Zborowscy pozbawili życia szlachetnego księcia Sanguszkę, bezbronnego, prawie w nocnej koszuli… Tak?
– Tak, Panie Stasiu. Znam tę historię prawie z pierwszej ręki, Pani Janina widziała to wszystko i obmywała później ciało księcia Dymitra przed pogrzebem w Jaromierzu…
– Więc to wszystko jest prawdą, o Marcinie Zborowskim?
– Absolutna prawda.
– Szczerze mówiąc, przez długi czas nie wierzyłem, że tak szanowany, mądry od lat, znany ze swoich zasług szlachcic zdecydował się na coś takiego… Powiedz mi, Panie Sławomirze, wszystko, co Pani Janina opowiadała Panu o tej tragedii w Bohemii.
– Jak sobie życzy Pan, nie jest dla mnie to ciężka sprawa, tym bardziej, że jest to dawna historia, wszyscy te osoby spokojnie przeszli na tamten świat, ale i minęło już ponad siedemdziesiąt lat… Zmarli mnie nie potępią, a dla żywych ta historia jest przykładem i nauką.
Za Pana zgodą kontynuuję opowieść o nieszczęściach wojewody Kaniowskiego i jego młodej żony – zaczynając od dnia ich ucieczki z Włodawy.
Granicę Korony orszak Sanguszki pokonał już pierwszego dnia niechcianej podróży – na szczęście od jego posiadłości do polskiej granicy było niedaleko, a mytniki na drodze lubelskiej nawet nie pomyśleli o tym, żeby zakłócić drogę tak znanemu szlachcicowi – wiadomości o tragicznej przemianie w zyciu Dymitra Sanguszki do rogatek na Wieprzu jeszcze nie dotarły. Po nocy spędzonej w Urszulinie książę drugiego dnia podróży dojechał do Lublina – tam przed nim otwarły się dwie drogi do Bohemii: jechać prosto, wzdłuż Podlasia i Wielkopolski, do Rodunice, lub zjechać w kierunku południowym – z daleka od Piotrkowa Trybunalskiego, a granicę carską przejść w Małopolsce.
Dymitr Sanguszko, mimo tego że był młody, wyróżniał się wybitnym umysłem; rozumiał, że jak udadzą się prosto na Roudnice, przez Częstochowę i dalej na Dolny Śląsk, raczej nie uda się im dotrzeć do carskich ziem. Jak będzie pogoń – a Dymitr doskonale rozumiał, że ona będzie – wtedy nie dądza rady uniknąć spotkania z nią na tej drodze. Dlatego została wybrana inna droga, do Małopolski, od której do księstw Górnego Śląska jest w zasięgu ręki. Na szczęście droga przez Sandomierz, Połaniec i dalej do Krakowa prowadziła uciekinierów do Plessy, należącej do księcia Baltazara von Promnitza, notabla Carskiego, Biskupa Wrocławskiego. Pamiętasz, Panie Stasiu, jak arystokracja Wiedeńska w tamtych latach traktowała Zygmunta Augusta i cały dwór krakowsk…
Komisarz skinął głową.
– Tak, pamiętam. Śmierć pierwszej żony Jego Mości, Wielkiego Księcia Litewskiego bardzo popsuła stosunki między Wiedniem a Krakowem…
– Dokładnie. Ponadto na dworze Habsburgów uważano, że w zatruciu Elżbiety, córki cesarza Ferdynanda, też maczała palce Bona Sforza, i jestem skłonny twierdzić, że ta opinia nie wydaje mi się kłamliwą. I choć później, po tragicznej śmierci Barbary Radziwiłłówny, Zygmunt August ożenił się z siostrą Elżbiety, Katarzyną – stosunki pomiędzy Habsburgami a Jagiellonami nie były najlepsze. Dlatego młody Sanguszko skierował swoje konie do Plessy – w przekonaniu, że władca tego zamku pod źadnym warunkiem nie odda ich polskim gońcom.
I tak się stało. Ale stan młodej księżnej zmusił orszak do zatrzymania się na cztery dni w Nepołomicach koło Krakowa – było to na Trzech Króli. Jak się później okazało, to opóźnienie stało się dla nich fatalne…
Orszak młodego Sanguszki po Plessie skręcił do Dolnego Śląska – a przez Kłodzko, Nysę, Nachód i Jaromierz dotarł do Łysej nad Łabą koło Nymburka. Do zamku Roudnicy mieli jeszcze dwa dni podróży, ale już w Bohemii, na ziemiach carskich, gdzie, jak sądzili, polska pogoń nie była już dla nich straszna.
Młodszy szlachcic przerwał opowieść Panu Sławomirowi:
– Proszę mi wybaczyć wielkodusznie, ale wiedza Pana w dziedzinie geografii Śląska, Czech i ogólnie całego tego obszaru nieco… Nieco… Wydaje się niesamowitą, Panie Sławomirze!
Starszy szlachcic uśmiechnął się.
– Nic dziwnego. Ale tutaj mam usprawiedliwienie – po wszystkich tych drogach, o których wam tutaj mówię, ja, wraz z Jego Mością pułkownikiem Nalewajką, przeszedłem trzydzieści lat temu pieszo, konno i z bronią… Ale opowiem o tym nieco później.
Tak, więc, o zbrodni Zborowskich. Tego rana książę Dymitr, który właśnie opuścił rezydencję Pana Liwy, wstał wcześniej – Pani Janina, która spała w małym pokoiku obok świetlicy Elżbiety, nawet nie słyszała, jak młody książę schodzi na dół. Obudziła się tylko z powodu strasznego hałasu w kuchni – gdzie ludzie Marcina Zborowskiego, wpadli do domu bijąc księcia Sanguszko, mimo sprzeciwu wójta Nymburka, Adama Kuchty. Wójt, nawiasem mówiąc, dwa lata później w Pradze został skazany na wieczną katorgę za tą zbrodnię, ale nie był winny śmierci księcia Dymitra. Pani Janina, kiedy mowiła o tym okropnym poranku, płakała na głos, jakby to było wczoraj…
Młodego Sanguszkę ludzie Zborowskiego zabrali do Nymburka, a potem, zapewniwszy wójta Kuchtę, że książę rzeczywiście został wyjęty spod prawa, powieźli do Polski, ale następnej nocy w Jaromierzu, zabili go – udusili księcia Dymitra w stodole za pomocą pęta, którym zwykle pętają koni na pastwisku…
Komisarz z westchnieniem skinął głową.
– Tak, okropna śmierć, co tu mówić… – A potem, po chwili, zapytał: – A Elżbieta? Mówią, że stary Zborowski zabrał ją do siebie, do Kalisza, mając nadzieję wydać ją za mąż za jednego ze swoich synów?
Starszy szlachcic pokręcił głową.
– Nie, nie zabrał. Po śmierci księcia Dymitra, przywódcy pogoni – a oprócz Zborowskiego brali w niej udział Górki, Kościeleccy i Nemcowicze, nie licząc drobnej szlachty, której było do czterdziestu szabli, – podjęli wspólną decyzję, by wysłać Halszkę i jej nianię do Poznania. Starosta Poznania, Andrzej Kościelecki, złożył przysięgę na Biblię, że dostarczy Halszkę do domu jej matki w zdrowiu i bezpieczeństwie, z całej delikatnością, bo jej stan dla wszystkich w tym dniu był oczywisty. A wszyscy ci, którzy byli na tej radzie, czyli Kościeleccy, Górkowie i Zborowscy, złożyli na słowo szlacheckie przysięgę, że nikt nigdy się nie dowie, że Halszka, w chwili śmierci jej męża, nosiła w swym łonie dziecko nieszczęśliwego księcia Dymitra. I jak widać, Panie Stasiu, notable polscy słowa dotrzymali…
Komisarz uśmiechnął się smutno.
– Ale ta przysięga nie dotyczyła Pani Janiny Lisowskiej?
– Zgadza się. W podziemiach domu Husiatyńskiego starosty ujawniła mi tę tajemnicę. Chociaż nie będę ukrywał, że wtedy wydawała mi się prawdziwą fikcją…
– Więc co stało się dalej?
– Na Gromniczną Halszka z Janiną Lisowską przybyła do Poznania, do domu swojej matki. Pani Janina powiedziała mi, że na początek Beata przywitała córkę chłodno, zwłaszcza gdy dowiedziała, że cztery miesiące małżeństwa nie były bezowocne dla Halszki… Ale potem Beata gwałtownie zamieniła swój gniew na litość – do jej domu zaczęli zjjeżdżać posłańcy z całej Polski z propozycjami o charakterze matrymonialnym odnośnie jej córki. Beata uświadomiła sobie, że posiada naprawdę bezcenny skarb – władzę nad przerażoną i uległą dziewczyną, która nie tylko wypełniała wszystkie jej rozkazy, ale także była spadkobierczynią wielkiego majątku. W tym czasie Halszka miała dwadzieścia osiem zamków i miast, ponad pięćset wsi, osad, zaścianków i gospodarstw rolnych, pięćdziesiąt tysięcy chłopów pańszczyźnianych i trzysta tysięcy kop groszy rocznego dochodu. Jedyną rzeczą, która przeszkadzała Beacie, był każdego dnia rosnący brzuch Halszki. Dziedzic jej nie był potrzebny…
– Panie Sławomirze, przeraża mnie Pan… Przecież nic złego mu się nie stało, skoro mówi Pan, że syn Halszki przeżył i stał się Sewerynem Nalewajką?
Starszy szlachcic skinął głową.
– Chwała Bogu, na Wniebowstąpienie do Poznania przyjechał Jego Mość książe Bazyli. I zasugerował Beacie, żeby po porodzie Halszki zabrać nowonarodzone dziecko do Ostrogu, dać niemowlę do dobrej rodziny i wychować pod ścisłym nadzorem, nie informując ani przybranych rodziców, ani nikogo innego o jego prawdziwym pochodzeniu.
Komisarz od pomiarów ziemi zapytał z zaskoczeniem:
– A po co to było księciu Bazylemu?
– Pani Janina przemilczała to, oczywiste, że nie miała dostepu do prywatnych rozmów Jego Mości księcia Ostrogskiego z Beatą… Ale mam wyjaśnienie tego, a jak Pan chce, mogę to wytłumaczyć.
– Proszę Pana, Panie Sławomirze, bądź Pan łaskawy. Ale w głowie mi się nie mieści to wszystko, co ujawniło się dzisiaj… Elżbieta Ostrogska miała syna!
– I bardzo przeszkadzał jej matce… Nie zapomij, Panie, że Jego Mośc książę Bazyli, domyślał się, że śmierć jego przyrodniego brata nie była skutkiem upadku w turnieju rycerskim… Jest całkiem prawdopodobne, że książę Ostrogski na pewno wiedział, że powodem tego były tajemne mikstury i eliksiry Beaty, którą opiekała umierającego męża. I dlatego Jego Mość miał poważne obawy odnośnie przyszłości jeszcze nienarodzonego syna Halszki.

– Myśli Pan, że Beata mogła…
Starszy chlachcic wzruszył ramionami.
– Wszystkiego można było się spodziewać od wychowanki dziedziczki Borgia. Beata wyróżniała się niesamowitym zaniedbaniem wobec morali i zwyczajów, które były na Wołyniu od czasów starożytnych. Uważała, że jedyną wartością są jej uciechy i przyjemności, a pieniądze były potrzebne, by je zaspokoić. Dla pieniędzy była gotowa na wszystko… Książę Bazyli przejrzał swoją szwagierkę na wskroś. Więc zaproponował jej bronić swego majątku bez mordowania. W tym przypadku wszyscy pozostawali by przy własnych interesach – Beata nadal rządziła córką, która na zawsze pozostawiła swoją przyszłość w krwawej masakrze w Łysej nad Łabą, syn Halszki zyskał życie, a Jego Mośc książę Ostrogski – żywą pamięć o swoim przyjacielu, nieuczciwie zamordowanym w Bohemii, w obliczu tego chłopca. Cóż, Halszka… Halszka nabyła prawo do nowego małżeństwa – choć, z drugiej strony, nie sądzę, żeby tego potrzebowała. Pani Janina powiedziała, że młoda księżna pozostała wierna swemu zabitemu mężowi, i do końca swoich dni wołała jego po nocach, miotając się na łóżku w niespokojnych snach…
Rozmówcy zamilkli. Następnie komisarz zapytał:
– Jak domyślam się, dziecko zostało wywiezione na Wołyń razem z panią Janiną?
Starszy chlachcic skinął głową.
– Tak, jesienią, w dzień Pokrowy. Halszka nie miała mleka, Beata wynajęła dwie mamki do karmienia, więc odseparowanie dziecka dla młodej wdowy było tragiczne, ale wciąż nie tak rozdzierające, jak to się dzieje, gdy dziecko jest zrywane z piersi matki… Pani Janina powiedziała, że dziecko, karmicielki, ją oraz trzech hajduków dla ochrony Beata osobiście wysłała w drogę aż długo przed świtem, podczas gdy Halszka spała w swoim pokoju. I to, co stało się dalej w domu Beaty – nie wie… Spotkała się z Halszką dopiero dwadzieścia lat później, w Dubnie, dokąd wdowę po księciu Sanguszce sprowadził Janusz Ostrogski. Pani Janina, płacząc, wyznała mi, że Halszka nie poznała swojej starej niańki i ogólnie była bardziej podobna do błogosławionej, odeszłej z naszego świata…
Komisarz westchnął ciężko.
– Pamiętam tą historię, Elżbietę kilkakrotnie próbowali wydać za mąż, jej matka się zaplątała w swoich intrygach matrymonialnych i skończyła swoje życie w jakimś zamku w Spiszu…
– W Kieżmarku, – podpowiedział starszy szlachcic.
– Tak, tak, w Kieżmarku, to akurat był kolejny spór o Spiszu z carskimi…
– Spór o Spiszu i nawet teraz nie jest skończony, ale śmiem twierdzić, że po nieudanej próbie arcyksięcia Maksymiliana usiąść na polskim stole carskie się zgodzili, że Spisz jest polski… Ale teraz nie o tym chodzi.
– Tak, Panie Sławomirze, wybacz mi Pan wielkodusznie, po prostu każda wzmianka o zamkach Spiszu rozdrapuje mi, jako podskarbiemu, starą ranę. Jednak trzydzieści trzy tysiące kop groszy praskich – to dziś, jak przeliczyć, jest sto tysięcy kop groszy litewskich, lub po nowemu sto dwadzieścia tysięcy złotych, jak obliczyć według stopy Batorego, za te pieniądze można było by teraz parę województw kupić…
– Zapomnij, Panie Stasiu, o tych pieniądzach, nie po to je zabrał Zugmunt Luksemburg, aby jego dziedzicy nam je zwrócili… Ciesz się, Pan, że Spisz teraz na zawsze jest polski i uspokój swoją niespokojną duszę. Ale będę kontynuował, za Pana zgodą…
– Tak, tak, Panie Sławomirze, dla Bożego miłosierdzia, kontynuuj swoją opowieść. Czy syn Elżbiety został wywieziony na Wołyń, do Husiatynia, jak mówił Pan?
– No… tak powiedziała mi Pani Janina Lisowska, a ja jestem skłonny jej wierzyć. W przeciwnym razie jest bardzo trudne do wyjaśnienia, w jaki sposób syn jakiegoś podstarosty z Husiatynia nagle został rotmistrzem chorągwi dworskiej Jego Mości księcia Bazylego pokonując wielu zasłużonych szlachciców. A jeśli dodamy do tego, że proboszczem kościołu dworskiego Ostrogskich został Damian Nalewajko, starszy brat Seweryna – to innego wytłumaczenia tego, niż ukryte spokrewnienie, nie mogę wymyślić…
– Ale dlaczego do Husiatynia? Dlaczego nie do Ostrogu?
Starszy szlachcic uśmiechnął się.
– Panie Stasiu, widzę, że Pan nie docenia Jego Mości księcia Bazylego… Przebiegłość jego rozumu była na ustach wszystkich o tej porze, ukrył syna Halszki w taki sposób, że nikt go nigdy by nie znalazł, gdyby, nie daj Boże, Beata zdecydowałaby się na coś strasznego… Poza tym, Husiatyń jest naturalną twierdzą wzglęgem nalotów tatarskich: z południa jest chroniony przez Dniestr i grzbiet Hotyński, niedostępny dla konnych; ze wschodu chronia go dopływy Dniestru, płynące z północy na południe – Matiorka, Kalus, Daniłówka, Uszyca, Ternawa oraz Smotrycz, nad którym stoi twierdza Kamienec Podolski… Do tego lasy Iwankowickie. Tatarom do Husiatynia nie było możliwości dotrzeć! Nie będę grzeszył przeciwko prawdzie, jeśli powiem, że Husiatyń jest najbardziej chronionym miejscem na całej Rusi Litewskiej.
Komisarz od pomiarów skinął głową z satysfakcją.
– Przekonał mnie Pan, Panie Sławomirze. Młody dziedzic księcia Sanguszki dorastał w ciszy i błogości, bezpieczny i obfity w jedzeniu i piciu. Ale dlaczego Jego Mość książę Ostrogski później pozwolił na to, żeby jego bratanek, Giedyminowicz po ojcu i Rurykowicz po matce, tak strasznie zginął w Warszawie? Dlaczego pozwolił mu wywołać rokosz przeciwko królowi Zygmuntowi Wazie?
Starszy chlachcic westchnął ciężko.
– Nie pozwolił. Tylko KAZAŁ Sewerynowi wywołać ten rokosz.
Komisarz zapytał ze zdumieniem jeszcze raz:
– Kazał mu?!? Książę Ostrogski oddał swoją własną krew, swego bratanka, na taką okrutną śmierć – z własnej woli? Ale po co?
– Po to, że było mu jego nie szkoda…

Jak Sławomir Wierenicz-Stachowski został zaufanym powiernikiem Jego Mości księcia Bazylego Ostrogskiego i dlaczego nie był z tego zadowolony…
W pokoju zawisła napięta cisza – taka gęsta, że słychać było, jak listopadowy deszcz monotonnie mży za oknem.
Podskarbi Mścisławski, kręcąc głową, nalał sobie i starszemu szlachcicowi miodu, przesunął kubek do rozmówcy – i spytał cichym głosem:
– Panie Sławomirze, może wyjaśni mi Pan swoje słowa? A to zacząłem już słabo rozumieć wszystkie zawiłości Pana historii.
Pan Wierenicz, kręcąc głową, podniósł kubek, zrobił łyk bursztynowego napoju, chrząknął – i odpowiedział:
– Cóż, wyjaśnię. Ale w tym celu najpierw opowiem Panu, Panie Stasiu, opowieść o rokoszu Kosińskiego, myśle, ze słyszał Pan o tej rebelii?
Komisarz skinął głową.
– Historia ta jest dawna, ale znana. Czy wojewoda Kijowski ztłumił ten rokosz, jak pamiętam?
Starszy szlachcic uśmiechał się chytrze, a w jego oczach błysnęły psotne iskierki.
– Ztłumił, jak było nie ztłumić… Ale na na początku go… rozpalił!
Pan Stanisław rozłożył ręce ze zdumienia.

– Panie Sławomirze, znów mnie Pan zadziwia! Jak to – rozpalił? Czy nie Pan Krzysztof Kosiński osobiście podburzył kozaków z województwa Kijowskiego do buntu i szturmu Białej Cerkwi? I czy to nie jego kozacy niszczyli, ruinowali, niosli głód i mór majątkom Ostrogskich?
Starszy szlachcic skinął głową.
– Tak jest, Panie Stasiu. Ale wcześniej zdarzyło się wiele rzeczy, o których Pan, jak myślę, nie wie. Na przykład, czy wie Pan, kto był piastunem na weselu Krzysztofa Kosińskiego z księżniczką Maruszą Rużyńską? – i, nie czekając na odpowiedź, dodał: – Jego Mośc książę Bazyli Ostrogski.
– I co z tego, Panie Sławomirze? Kogo to obchodzi, kto i kogo kiedyś ożenił, to jest taka sprawa…
– Zgadzam się z Panem, Panie Stasiu, ile jest przykładów w historii, gdy nie tylko bliscy znajomi – krewni gotowali sobie nawzajem krwawe łaźnie… Ale tutaj chodzi o coś innego.
– O co, Panie Sławomirze?
Starszy szlachcic przerwał rozmowę, westchnął i odpowiedział:
– Panie Stasiu… Zna się Pan na gospodarce, więc wie Pan, z czego żyje Wołyń, a także Podole, Kijowszczyzna, Bracławszczyzna oraz zadnieprowskie ukrajny. Ale i sam Pan niedawno mówił, że pszenica z Rusi Litewskiej jest prawie jedyną rzeczą, którą żywi i daje dochód Rzeczpospolitej. Przecież to jest tak?
Podskarbi Mścisławski przytaknął.
– Tak. Co prawda, na ten dochód dużo jest szabrowników, ale wciąż pszenica z województw ruskich jest złotem stepowym. Gdyby nie ona, to dawno byśmy poszli w świat z wygiągniętą ręką.
Starszy szlachcic skinął głową z zadowoleniem.
– Rozumie Pan więc, że ziemie zadnieprowskie, na których uprawia się tą pszenicę, województwa Kijowskie, Podole i Bracławszczyzna są olbrzymim majątkiem.
Komisarz w milczeniu pokiwał głową. Pan Wierenicz kontynuował:
– W tym roku książę Janusz Ostrogski, syn Jego Mości księcia Bazylego, otrzymał przywilej do własnych ziem na górnym Ingulcu i Rosi, za wyjątkiem nieużytków Rokytnego i Olszanki, razem dwieście wołok dobrych gleb i pół sta wołok traw zalewowych i pastwisk. Dobra posiadłość, ale książę Janusz miał znacznie szersze plany. Ingulec, jak wiadomo, wpada do Dniepru już w tatarskich granicach, ale z ujścia rzeki Żółtej i do połączenia jej z Saksaganią, przed pierwszymi tatarskimi rogatkami, teren wokół Ingulca, nie mniej niż tysiąc wołok najlepszych pól uprawnych i pół tysiąca pastwisk i nieużytków – były wtedy niczyje, ani Korony, ani magnatów, ani kozackie, ani tatarskie. Ale do tych ziem – półtora tysiąca wołok w środkowym Ingulcu – miał swój interes starosta Czerkaski, książę Wiśniowiecki. Kłopot polegał na tym, że Jego Mość król Zygmunt Waza w swoim przywileju nie ograniczył ziem dla księcia Janusza z południa – wierząc, jak myśle skromnym swym rozumem – że na stepach tych sam diabeł nogę złamie. Otóż, książę Janusz, oczywiście, zrozumiał, że skoro granice jego posiadłości nie zostały ostatecznie wskazane, wówczas może dowolnie traktować ten przywilej. I właśnie w tym miejscu życzenia młodszego księcia Ostrogskiego spotkały się z ambicjami księcia Wiśniowieckiego – który również uważał, że jak ziemi w środkowym Ingulcu są niczyje, to może przygarnąć ich do siebie.
– A co Kosiński do tego miał? – spojrzał z niezrozumieniem na starszego szlachcica komisarz.
– Kosiński nic do tegonie miał. Posiadał kilkanaście wołok wzdłuż Rosi, nieużytki Rokytne i Olszankę, ale nie miał ani chłopów pańzczyźnianych, którzy te ziemie by uprawiali, ani dzierżawców, którzy mogli je wynająć. Pan Krzysztof był, przepraszam Pana, żebrakiem, psem na sianie – posiadał ziemie, których nie mógł wykorzystać. Dlatego Pan Janusz uznał możliwym traktowanie królewskiego przywileju… hmm, jak to powiedzieć poprawnie… nieco poszerzone, zgodnie z jego własnym rozumieniem, włączając ziemie, uprzywilejowane dla Pana Kosińskiego, do swojej własnej posiadłości. Ale te dwa majątki były niczym w porównaniu z ziemią w środkowym Ingulcu, na które miał oko książę Wiśniowiecki. I na które Jego Mość książę Janusz patrzył z pożądaniem. I dlatego, żeby pomóc swojemu synowi, Jego Mość książę Bazyli, zazgrał figurą Kosińskiego…
– Zagrał? – w głosie komisarza było słychać zdumienie.
– Dokładnie tak, jak grę w szachy. – Po chwili starszy szlachcic kontynuował: – Kłopot w tym, że nasz król, niech Bóg błogosławi dni Jego Łaski, jest katolikiem z krwi i kości, gorliwym wyznawcą wiary i prawdziwym paladynem Świętego Przestołu; na ziemiach Korony jest to tylko jedna zaleta, ale w województwach litewskich, a zwłaszcza ruskich, stosunek do takiegoj fanatyzmu… jest co najmniej dwojaki. Panie Stasiu, błagam Pana o wybaczenie, jaką religię Pan wyznaje?
– Jestem katolikiem, Panie Sławomirze.
– A ojciec Pana, oby sto lat żył?
– Prawosławny jest. Nasza rodzina jest z Holszan, niedaleko Krewa. Mój ojciec przez całe życie był dzierżawcą majątku Podkołody w województwie Trockim, trzy razy był wybierany na podkomorzego przez sejmik powiatowy, ale trzy razy nie dostał tego stanowiska z powodu swojej religii prawosławnej. Dlatego kazał ochrzczyć mnie w wierze katolickiej, abym mógł osiągnąć więcej.
– No cóż, widać, nie na daremno – w wieku trzydziestu lat już jest Pan podskarbim Mścisławskim, komisarzem od pomiarów ziemi, negocjuje Pan z Moskwą, patrzeć, rok czy dwa, a już będzie Pan klucznikiem, a nawet kasztelanem Wileńskim! A już nie jest wtedy daleko do godnoóci kanclerza… – w głosie Pana Sławomira, mimo ostentacyjnego podziwu, pojawiła się oczywista nutka ironii.
– Panie Sławomirze, już o tym rozmawialiśmy… – z wyrzutem powiedział podskarbi Mścisławski.
– Milczę, milczę, Panie Stasiu, więcej o tym ani słowa! Tak więc, król i nasz Wielki Książę, niech Bóg błogosławi jego dni – bardzo chłodno traktował notabli wiary prawosławnej, z jakiegoś powodu wierząc, że tylko i wyłącznie przynależność do Stolicy Apostolskiej daje pełne zaufanie. Więc księcia Wiśniowieckiego, katolika, chociaż w pierwszym pokoleniu – Wielki Książę faworyzował, natomiast księcia Janusza, wtedy jeszcze prawosławnego – nie, z czego ten ostatni wywnioskował, że przywilej na ziemie w środkowym Ingulcu będzie wydany do starosty Czerkaskiego. O czym Janusz nie omieszkał poinformować rodzica. Utrata prawa do tych ziem oznaczała utratę pięćdziesięciu tysięcy pudów pszenicy do czystego dochodu; ani Ostrogscy, ani Wiśniowieccy nie mogli sobie na to pozwolić. I książę Ostrogski postanowił udowodnić Jego Łaskawości królowi, że poddane prawosławni nie są gorsi od katolików w służbie Korony…

Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «Литрес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию (https://www.litres.ru/pages/biblio_book/?art=71053633) на Литрес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.