Читать онлайн книгу «Drapieżca» автора Александр Конторович

Drapieżca
Александр Сергеевич Конторович
Kiedy ulice Tarkowa pokrywa ciemność, a zwykli ludzie, jeszcze wczoraj będący dobrymi sąsiadami, zaczynają zabijać się o puszkę konserw. Kiedy zwyczajny porządek w mig zmienia się w dzikie bezhołowie… typowy leming nagle staje się okrutnym i bezwzględnym drapieżnikiem. Klawiatura odrzucona precz, w rękach – ciężka strzelba. Powrotu do przeszłości już nie ma, pozostaje tylko jedno – stać się najstraszniejszą bestią w tej kamiennej dżungli.Witamy w…Содержит нецензурную брань.

Aleksandr Kontorowicz
Drapieżca


Książka napisana na podstawie gry video «Escape from Tarkov» (https://www.escapefromtarkov.com/?lang=ru)

Rozdział 1
Kap. Kap. Kap. Krople padają do garnka, napełnionego niemal w jednej trzeciej. Nie wiem, skąd i dokąd idzie ta rura, ale jest w niej woda! Całkiem, okazuje się, normalna, nawet czysta! Błogosławię w myślach nieznanego partacza, dzięki któremu cieknie na spawie. Jeśli byłby sumiennym hydraulikiem to szukałbym życiodajnej wilgoci gdzie indziej… Zatem jeden problem z głowy. Jeden. A jest ich wiele! I woda nie należy do najważniejszych. Po pierwsze – przetrwać. Po drugie – pojeść. Wszystko pozostałe potem.
Przypominam sobie piękne książeczki z kolorowymi okładkami, na których dzielni, nie wiadomo dlaczego zawsze rozebrani do pasa, pakerzy jedną ręką niedbale przytulali seksowne blondynki (dlaczego zawsze seksowne i blondynki?), w drugiej trzymając ciężki karabin maszynowy. W tle w nieprzyzwoitych pozach leżeli różnego rodzaju skurkowańce. Tym bohaterom wszystko szło jak po maśle. Na magazyn ze szpejami natykali się w odpowiednim czasie, a obowiązkowa, specnazowska przeszłość, kiedy trzeba podpowiadała potrzebne manewry. Cóż, o umiejętności trafienia muchy w oko ze stu metrów, z każdej, oczywiście, broni – to ja w ogóle zmilczę.
Tak… Dobrze się żyje książkowym bohaterom! Jaka szkoda, że nie jestem byłym (w dodatku całym i niekontuzjowanym) specnazowcem. I że to nie książka. Brak w moim dorobku potężnej muskulatury, brak w CV dekady nieustannych działań bojowych w ciężkich warunkach.
Posiadam umiejętność pisania programów komputerowych. Nieźle, mówiąc szczerze. Ten cały fitness… też nie poszedł chyba na marne – chodzić, biegać i skakać mogę. Na razie mogę… Na wycieczki i pikniki również często wyjeżdżałem, więc i ognisko rozpalić potrafię. Nawet w śpiworze pod świerkiem spałem kilka razy. Postawić namiot też pewnie się uda. No, a jedzenie zawsze przygotowywałem sam, więc prywatny kucharz niepotrzebny.
Zaglądam do garnka – woda jeszcze do połowy nie doszła. Zdążę pobiec na górę czy nie? Chyba lepiej poczekać, aż sięgnie krawędzi. Wtedy wystarczy i do manierki i wiadro napełnię. Szkoda, że kubeł nie włazi pod rurę… nie musiałbym kombinować.
Cholera wie, kiedy skończy się ta woda. Może starczy tylko na jeden dzień. A może będzie tu kapać jeszcze długo. Niczego nie da się z góry przewidzieć. Nie ma żadnej jasności. W niczym. Z wyjątkiem jednego: ty i twoje życie nikogo nie interesują. Wartość ma tylko to, co przy tobie.
No i co my tu takiego cennego mamy? Manierkę? Nie powiem, całkiem niczego, w przyzwoitym sklepie kupiona. Jest też menażka. I nawet zakrętka-kubek. Wszystko to w dobrym pokrowcu maskującym.
Składany nóż. Też, w zasadzie, niezły, w tym samym sklepie brałem. Głupi byłem, takie rzeczy zawsze trzeba mieć w zapasie, a tu tylko manierka i nóż. Wrażenie chciałem wtedy zrobić na nowiutkiej pracownicy – do restauracji zaprosiłem! Zostawiłem tam całą kasę. Kretyn, co… zaraz, jak ona miała na imię? Nina? Ninel? Nie pamiętam. Kurde, jak szybko ulatują podobne gorące wspomnienia…
* * *
Jak to wszystko się zaczęło? Jakoś tak zwyczajnie. Kilka dni nasza firma stała na uszach – mieliśmy pilne zlecenie. Spuszczone z góry, z samej centrali Terra Group. Po korytarzach biegali kurierzy, nosili tu i tam teczki z dokumentacją, bo kierownictwo zażyczyło sobie przeprowadzenia natychmiastowej inwentaryzacji zapasów magazynowych i sprzętu przemysłowego. No, a ponieważ holding był niemały, to wszyscy musieli zasuwać. Jeśli ktoś naiwnie wierzy, że do tego trzeba się czołgać po halach i magazynach z listą w ręku, to bardzo się myli. Po coś przecież ewidencję komputerową wymyślili? Właśnie po to, chociaż latania po biurze z górami papierów, jak się okazało, do końca to nie eliminuje.
W celu przyspieszenia roboczego procesu całą naszą drużynę wraz z kompami i dokumentacją załadowali do autobusów i wywieźli nie gdziekolwiek, a do „Lazurowego Wybrzeża”! Tam przeznaczyli dla nas cały blok. Fakt, że uzbrojona ochrona na parterze trochę mnie zaskoczyła. W drzwiach i koło budynku dyżurowali pracownicy USEC w pełnym rynsztunku bojowym! Ja pierdzielę! Po całej serii pytań, wyrażających nasze kompletne osłupienie, wyjaśniono nam, że w Тarkowie zaobserwowano pojedyncze ekscesy ze strony elementów przestępczych. Władze sobie nie radzą, a kierownictwo nie ma zamiaru ryzykować życiem i zdrowiem cennego personelu. Zatem mieszkajcie tu i radujcie się! No i pracować tutaj będzie łatwiej: nikt i nic nie będzie odciągać nas od wydajnej pracy. Nawet komórki nam zabrano. Zresztą to akurat nikogo nie zdziwiło, normalka.
W zeszłym tygodniu było nie do odpoczynku. Można powiedzieć, że dniowaliśmy i nocowaliśmy na stanowiskach pracy, tyle że składanych łóżek między kompami nam nie rozstawili! Wodę, kawę, przeróżne zupy i kasz błyskawiczne zorganizowali w przyzwoitej ilości. Dla damskiego personelu, przeznaczono specjalne łazienki wyposażone niemalże w wanny z hydromasażem. Tylko pracujcie! A my harowaliśmy. I daliśmy radę! Z tego powodu obiecali nam nawet jakąś tam specjalną nagrodę. Zresztą, nikomu od razu nie zapłacili, niby na konto wyślą. Potem…
Kiedy ta orka się skończyła, wyprowadzili nas na ulicę, posadzili w autobusy i pod wzmocnioną ochroną odwieźli z powrotem. Wysadzili koło budynku biura… i jakoś tak szybko się zwinęli.
Był, co prawda, jeden dziwny moment… Nas, informatyków i adminów, najpierw odsyłać nie chcieli – że niby jeszcze mają dla nas jakąś robotę. Ale coś tam akurat się stało, szefa ochrony gdzieś wezwano, a my, korzystając z zamieszania, szybko wleźliśmy do autobusu z księgowością – ich nikt nie zatrzymywał. I tym sposobem wyjechaliśmy. A nasz bus pozostał przy wejściu do budynku.
Wysiedliśmy na ulicy, rozejrzeliśmy się i do knajpy! Dokładniej, do barku, gdzie wszyscy zazwyczaj biegali na obiad. Niektórzy, co prawda, rwali się do domu i można ich całkowicie zrozumieć. Maszka ma kota i w ogóle nie wiadomo, ile czasu zwierzak nie był karmiony! No, a ci, którzy w domu karmić i poić nikogo nie muszą, oprócz siebie samych, zostali w barze. Siedli, łącząc kilka stolików, rozejrzeli. I dopiero wtedy poczuli, że coś jest nie tak. Nikt się nie spieszył, żeby przyjąć od nas zamówienie. Było to bardzo dziwne, bo gośćmi jesteśmy tu od dawna i to dobrze znanymi. Nie jak jakieś dziady – zawsze zostawialiśmy dobre napiwki! A tu nie ma ani jednego kelnera, tylko w kuchni ktoś hałasuje.
– Hej, jest tu kto żywy? – niecierpliwie pyta Pasza Galpierin.
Na jego wołanie z kuchni wygląda czyjaś morda.
– Co trzeba? – pyta bardzo nieżyczliwie jej właściciel.
– Zjadłoby się coś!
– No to idź i jedz. – Wzrusza ramionami rozmówca. – Czego się drzesz?
– No a gdzie kelnerzy?
– A cholera ich wie… – niepewnie odpowiada mordziasty, znikając nam z oczu.
Czyli? Że niby co, przepraszam?
Poszukiwania nic nie dały, pracowników na ich roboczych miejscach nie było. W pomieszczeniach gospodarczych zobaczyliśmy jakichś dwóch typów, którzy gapili się bardzo nieżyczliwie. Ze względu na naszą przytłaczającą przewagę liczebną, nic nie mówili i właściwie to zwinęli się jakoś podejrzanie szybko. Masakra normalnie. Co tu się dzieje? Nastrój szybko się zepsuł, nikt już nie myślał o posiadówkach, wszyscy już chcieli wrócić do domu.
Po półgodzinnym czekaniu na autobus, olewam i wybieram numer taxi. A gdzież tam. „Abonent jest niedostępny”. Jeden to jeszcze, ale tu milczą telefony trzech różnych korporacji! Niech się chrzanią. Spacery, jak mówią, są korzystne dla zdrowia.
Nie wiem, jak tam na okoliczność zdrowia fizycznego – pewnie to prawda, ale psychiczne podczas przechadzki znacznie mi się pogorszyło. W mieście panował gorączkowy rozgardiasz. Ktoś gdzieś się spieszył,widać, że dopiero co biegł. Wypasiony jeep, po sam dach załadowany jakimś domowym dobytkiem, robił naprawdę dzikie wrażenie. I takich aut widziałem już kilka. Na moich oczach ludzie w pośpiechu ładowali do samochodów co popadnie. Fikusów i pralek, dzięki Bogu, nikt nie taszczył, bo można by pomyśleć, że nagle zaczęła się wojna i wszyscy się ewakuują. Kretynizm, gdzie teraz uciekniesz? Rakiety sięgają wszędzie.
Dobra, jest mój dom. Nowoczesny, ale niezbyt wysoki, zaledwie pięć pięter. Mówią o nim, że to zaawansowany projekt. No myślę… za coś w końcu co miesiąc wpłacam Tar-Bankowi niemałą kasę. Winda działała, więc na swoje trzecie piętro wjechałem bez problemu. Otworzyłem drzwi, rzuciłem się na kanapę i wrzasnąłem: „Choleba i igrzysk!” Jestem przecież programistą… to więc od razu podkręciłem domową elektronikę jak trzeba. Kliknęło w głośnikach, włączył się telewizor. No, co my tu mamy nowego? Mój sprzęt jest mądry, wypasiony, to teraz poda mi najważniejsze wiadomości! Podał.
Przez pewien czas siedziałem otępiały, śmiejąc się głupio nie wiadomo z czego. Chociaż powodów do śmiechu nie było w ogóle. Żadnych. Głowa uparcie nie chciała dodać dwa do dwóch, wprost przeciwnie całkowicie odmawiała trzeźwo spojrzeć na to, co właśnie zobaczyłem.
Okazuje się, że przez cały ten czas, kiedy robiliśmy inwentaryzację – w mieście rozgrywały się jakieś straszne wydarzenia. Z niepojętego powodu zbudzili się stróże porządku prawnego, wszelkiego rodzaju, i ostro wzięli się za kierownictwo wielu instytucji i firm. Nas, to znaczy nasz holding, nawiasem mówiąc, ta lawina zawsze zaczepiała. Bardzo wielu wyższych menedżerów różnych przedsiębiorstw nagle się ulotniło – dobrze, że obecnym granicom daleko do przysłowiowej „żelaznej kurtyny”. W ślad za nimi zmyli się w ogóle wszyscy, po kolei. Biała gorączka czy co?
Okej, topy[1 - Topy – rosyjskie określenie top managerów.]. Ci zawsze mają coś za uszami. Współczesny biznes… jest taki, no czasami bywa skomplikowany. Nie od razu odróżnisz od niektórych przestępstw. Zwłaszcza podatkowych. Tam totalnie wszystko jest złe. Ludzie nie bez powodu żartują, że zabić to mniejsze ryzyko, niż nie płacić podatków, bo fakt morderstwa trzeba jeszcze udowodnić, a urząd skarbowy bez żadnych dowodów cichcem zablokuje twoje konto, a ty idź się tłumacz! W sumie, rozumiem topów i ich niechęć do zmiany przytulnego mieszkania na pryczę w areszcie śledczym. Tak to się obecnie nazywa? Czy może to nie u nas?
Ale reszta – no tych to gdzie poniosło? Księgowy – dobra, po szefie pierwszy kandydat do odsiadki. A co ze zwykłym inżynierem albo programistą – na chuj on komu? Policjanci powściekają się przez tydzień i kogoś demonstracyjnie zamkną. Wielkie rzeczy. Wszystkich przecież nie posadzą?
Wygląda na to, że mój optymizm podzielali daleko nie wszyscy. Z tych samych wiadomości wynikało, że gdzieś doszło nawet do strzelaniny! Ogólnie lotnik, kryj się… nie sądziłem, że zjawisko znane jako „nierówno pod sufitem" jest aż tak zaraźliwe! Stąd pouciekali już nawet zwykli obywatele; strzelanina za oknem to kiepska muzyczka pod zdrowy sen. Ratowali się różnie: samochodami po autostradzie, statkami z portu, nawet jakimiś autobusami ewakuacyjnymi.
I tak wszystko to trwało do obecnej chwili. Władze, jak zawsze, wystąpiły z uspokajającymi apelami, lecz sądząc z tego, co dzieje się na mieście, nikt ich szczególnie nie słuchał.
Generalnie, kiepskie żarty! Knajpa zamknięta albo na odwrót, otwarta. Sądząc po szarogęszących się tam indywiduach, dochodzę do wniosku, że jej personel nie miał z tym nic wspólnego. W telewizji kiedyś informowali, że takie typy w trudnych czasach właśnie rabowały wszelkie kawiarnie i sklepy. Wszystko na to wygląda!
Moment. A jak tam u nas z jedzeniem? Rewizja szafek i lodówki nie dostarczyła szczególnych powodów do radości. Kilka zupek instant, kasze wszelkiego rodzaju o łącznej wadze około trzech kilo, konserwy, kilka butelek whisky. I to wszystko. Zwykle jedzenie zamawiałem sobie na wynos, a tu trzymałem wyłącznie na tak zwany wszelki wypadek. Kilka prób zamówienia posiłku skończyło się w sposób łatwy do przewidzenia: nikt nie odebrał połączenia. Coś u nas z łącznością całkiem do bani. Zabieram większą torbę i idę do sklepu.
No tak, tylko ja taki mądry… Pierwszy sklep powitał mnie zamkniętymi drzwiami i mocno zasłoniętymi oknami. Dobrze, nie ostatni przecież! Niespodzianka! – i drugi zamknięty. Zbliżając się do trzeciego, słyszę jakiś hałas, krzyki. Zawracam za róg.
Ba-bach! Oż, kurwa mać! Padam na ziemię (jak zawsze radzą w telewizji) i się rozglądam – co tam?
Nic dobrego. Z rozbitej witryny jacyś srodzy faceci w kamuflażu wytaskują czyjeś zimne ciało. Trup jak nic, aż krew na asfalt kapie! Ci goście to na pewno siłowiki[2 - Siłowiki – funkcjonariusze rosyjskich resortów siłowych.]! Karabiny, jednakowe mundury, walkie-talkie. Zdaje się, trzeba dać stąd nogę.
– Stać!
A to ciekawe, jak wykonać takie polecenie, kiedy próbujesz się czołgać? Na wszelki wypadek po prostu zamieram. Kto ich tam wie, może mają skrzywione poczucie humoru.
Tupot nóg. Lekko kopią mnie w bok.
– Wstawaj i ręce na widoku!
Pokazuję otwarte dłonie (proszę, prawie się nie trzęsą!), starając się robić to spokojnie.
– Co w torbie?
– Pusto. Szedłem po jedzenie, na zakupy.
Zdzierają mi torbę z ramienia i wywracają na lewą stronę.
– Dokumenty!
– Mam ze sobą tylko przepustkę.
– Dawaj!
Wyjmuję z kieszeni obłożony w przezroczysty plastik kartonik.
– Tak… Karasew Denis Wiktorowicz?
– We własnej osobie.
– Na foto… podobny. Gdzie mieszkasz?
– Aleja Modrzewiowa pięć. Mieszkanie piętnaście. Trzecie piętro.
Siłowik zwraca się do swoich towarzyszy. Ci przestali już oglądać zwłoki i bez pośpiechu idą do nas.
– Hej, dowódco, to jakiś miejscowy, mieszka obok. Po chlebek się wyszło, co?
– A ten co, całkiem z rozpaczy skretyniał?
Okrążają mnie, jeszcze raz zaglądają do torby, obmacują kieszenie.
– Rzeczywiście czysty! Skąd takie dupki wyłażą?
– A co się stało? – interesuję się ostrożnie.
– Skąd ty się wziąłeś, naiwniaku?
– Zapieprz mieliśmy… prawie przez tydzień nie wychodziliśmy z pracy, nawet tam spaliśmy!
Jeden z tych, co podeszli, sądząc po stosunku otoczenia, dowódca, uśmiecha się.
– Ogółem, totalna rozpierducha.
– Wojna?
– Na razie jeszcze nie, ale to nie znaczy, że nie nastąpi. Ludność cywilna spieprzyła niemal w komplecie. Dzisiaj zamknęli możliwość wyjazdu.
– A… co robić? Przecież w takim wypadku powinni nas wywieźć!
– Komu władza winna – wszystkim darowała! Chodźcie, chłopaki, zostały nam jeszcze dwa punkty.
Przestali się mną interesować, oddają przepustkę i odwracają się plecami.
– Poczekajcie! A co ze sklepem? Gdzie mogę kupić jedzenie?
– Waś, daj coś temu męczennikowi.
Koło moich nóg ląduje parę konserw, a żołnierze, nie odwracając się znikają za rogiem.
Jakoś to wszystko… ej, oni dopiero co zabili człowieka! Powinna przecież przyjechać policja, wszystko obejrzeć, protokół jakiś spisać… A ja? Co powinienem zrobić? Świadek? Właściwie i tak nic nie widziałem!
Zbierając puszki, mijam martwe ciało i zaglądam przez rozbitą witrynę. Tak, tu nic nie ma. Wygląda na to, że sklep wyczyścili do zera – półki są puste. Tylko kilka porozrzucanych butelek z wodą mineralną. Cóż, wychodzi na to, że w czymś się nie dogadali? No i oni go rozwalili i nawet się tym nie przejęli. Cholera, jakoś strasznie nawet do sklepu zaglądać… ale jak mus to mus! Przecież według tych samych facetów taka sytuacja jest teraz wszędzie.
Przełażę przez parapet, uważając, by nie pokaleczyć się odłamkami szkła. Tak, butelki wędrują do torby! Co tu jeszcze jest? O, papierosy! Przecież ja nie palę! Mój osobisty sknerus zachichotał z całych sił: „Za darmo! Nie ma gospodarzy – bierz!”
Oczami szukam terminalu, ściskając w ręku kartę kredytową. „A ty co, dupku?! Porąbało cię?! Jaki, cholera, terminal – tu trup przy wejściu leży!” M-m, tak… rzeczywiście… trochę tego. Karta do portfela, portfel do kieszeni. Karton papierosów też, do torby!
Nie ma chleba. I żadnych konserw. Tutaj, jak się wydaje, grasują nie pierwszy dzień i wszystko wymietli do czysta. Wody nie wzięli: wątpliwe, by teraz ktoś dbał o dietę. Dobrze. Produkty dla dzieci, pasują? Cóż, jeśli dzieci mogą, to znaczy, że dorosłym się nie zabrania. Czyli nabiorę ciała, jedząc na śniadanie Gerbera!
Coś nieźle pieprznęło za rogiem, przerywając gwałtownie moje przemyślenia. Idioto, tu strzelają na serio! Pora brać nogi za pas!
Już na klatce schodowej dotarło do mnie, co nie dawało mi spokoju przez cały ten czas. Szewron na rękawie dowódcy. W czasie swojej krótkiej służby w sztabie batalionu napatrzyłem się na różnych gości. Oficerowie i żołnierze, zwykła piechota i wszelkiego rodzaju dziwne oddziały i wielu z nich nosiło rozmaite naszywki i emblematy. Łączyło je jedno – nie było tam żadnych obcych liter. A tu… szewron mignął wprost przed moim nosem, udało się mi więc dość dokładnie mu przyjrzeć. Najprawdziwsze łacińskie litery! Tarcza, na której przedstawiono miecz, rękojeścią do góry i napis BEAR. To znaczy niedźwiedź, tłumacząc z angielskiego. Gdzie niby w armii rosyjskiej takie oddziały? Mocno wątpię w to, że w policji są takie jednostki. Na temat różnych służb specjalnych w ogóle lepiej nic nie mówić, u nich to nie jest mile widziane, o ile wiem.
W drodze do domu zauważyłem, że samochodów na podwórkach było znacznie mniej. Znaczy, póki ja, tam na kanapie, oglądałem wiadomości, mądrzejsi ludzie wynosili się z Тarkowa. No, no… jakoś nie przypominam sobie takich miejsc, gdzie z radością witano by uchodźców z dalekich krajów. Wszystko jedno z jakich, nikogo nie chcą. Tu nie Europa! Chociaż i tam ostatnio niezbyt słodko.
Własny dom przywitał mnie ciemnością na klatce schodowej – prąd wysiadł? Pieprzyć to, za to winda działa! O co tu chodzi? W świetle latarki z komórki stało się jasne: ktoś wykręcił żarówki. Dożyliśmy, cholera, że już żarówki zaczęli kraść…
Oto i mieszkanie. Zamknąwszy za sobą drzwi, zaczynam wykładać zdobycz na kanapę. Nie za dużo, ale i to boży dar! Na kilka dni jest żarełko!
Stawiam czajnik na kuchenkę elektryczną. „Miau” – melodyjne zaśpiewał dzwonek u drzwi. Na ekranie monitora wyświetliła się twarz Paszy Galpierina. Po co on tu przyszedł?
– Otworzyć drzwi! – Elektronika, posłuszna mojemu głosowi, uruchamia zamek.
– Cześć!
– Witaj! Wejdź, właśnie robię herbatę.
– Nie teraz. Miszkę zabili, słyszałeś?
Stop…
– Frołowa?
– No!
Nasz admin, mój kolega. Dobrotliwy grubas w okrągłych okularach, w czymś podobny do Johna Lennona. Świetny, absolutnie niekonfliktowy facet. Komu on mógł przeszkadzać?
– Pieprzysz… – mówię niepewnie. – Zaraz, a ty skąd to wiesz?
– Czy ty w ogóle jesteś na bieżąco z tym, co się wokoło dzieje?! – wybucha Paszka.
Od takiego nawału emocji pogubiłem się i nawet nie wiedziałem, co odpowiedzieć.
– Bajzel… Jacyś ludzie z karabinami człowieka przy mnie zastrzelili! Żadna policja nie przyjechała!
Pasza wzburzony zaczyna biegać po mieszkaniu. Z jego słów zaczynam powoli rozumieć, że okoliczności są znacznie gorsze, niż przypuszczałem.
Bajzel, a dokładniej zorganizowany chaos ogarnął już całe miasto. Strzelaniny na ulicach. Policja podziała się nie wiadomo gdzie i nikt nie mieszał się w te krótkotrwałe walki. Kto i z kim walczy, było zupełnie niezrozumiałe. W drodze do mnie Paszkę też ktoś ostrzelał – uratowała go prędkość pojazdu. Najpierw pojechał do Frołowa i na progu zastał zwłoki. Ktoś strzelił Miszce kilka razy w pierś. Już leżącego dobili strzałem w głowę.
– Pochyliłem się nad nim i nagle słyszę, że w środku ktoś chodzi. Zerwałem się i zwiałem!
– Dlaczego do mnie?
– Ty mieszkasz bliżej i poza tym lepiej, niż ja prowadzisz samochód.
Święta prawda, kupując prawo jazdy, Pasza, niestety, nie zyskał jednocześnie umiejętności kierowania swoją mazdą na kredyt. Przejechać tu i tam uliczkami jeszcze od biedy potrafił. Natomiast wyjechać na trasę…
– Czas się zmywać! Dosłownie teraz!
– Poczekaj… Muszę się spakować!
– Co będziesz pakować?! Ty, co, już całkiem nie czaisz?! Trzeba spieprzać! Raz-dwa!
Co jak co, ale przekonywać to on może! Naprawdę nie znalazłem żadnych argumentów. Popędzany ciągłymi krzykami, zacząłem miotać się po mieszkaniu, gorączkowo upychając w plecaku wszystko, co wydało mi się pożyteczne. Niestety… nawet mój nie największy plecak wystarczył aż nadto. A wydawało się, że wszystko wokół jest potrzebne i przydatne. E tam, w oderwaniu od domu to w ogóle nie przyda się do niczego. No komu, powiedzcie, potrzebny jest kij do golfa? Nawet jeśli ma autograf wice-prezesa Terra Group!
Zatrzasnąwszy drzwi, schodzimy po schodach. Na podwórku spotyka nas jeszcze jeden znajomy – Demian Słucki. Też programista, tylko pracuje w sąsiednim dziale. Najśmieszniejsze jest to, że jesteśmy z nim nawet trochę do siebie podobni. Ludzie żartują, że praca niweluje różnice w wyglądzie. Za to mieszka Demian z Paszką po sąsiedzku, drzwi w drzwi. Przestraszony Galpierin specjalnie zostawił go na podwórku, aby pilnował samochodu. Cóż, trudno nie przyznać mu racji. Chociaż, co mógłby zrobić Demian przeciwko nawet tylko jednemu uzbrojonemu człowiekowi? Sprawnie ładujemy mały dobytek, wsiadamy. W środku jest ciepło, Paszka nawet silnika nie wyłączył. Ogrzewanie pracowało cały czas.
– Pić mi się chce… – warczy Słucki.
– Przecież mam na górze mineralną! No i przed nami daleka droga.
– Idź, tylko szybko! Zostaw tę kurtkę, na co ci ona.
Słusznie, tylko ręce zajmuje. Kiedy się uwijaliśmy, spociłem się jak ruda mysz, więc jej nie zakładam.
Zdecydowanie wchodzę na klatkę schodową. Winda, drzwi wejściowe… o, woda stoi na stole!
Chwytam butelkę, zatrzaskuję drzwi. Melodyjne brzęczy winda – jest na parterze. Biegnę w kierunku schodów. Cholera! Sznurowadło, jego mać… o mało nie poleciałem na łeb. Siadam w kucki…
Pach! Pach!
– A-a-a! – przerażony krzyk rozniósł się na zewnątrz. Wołanie odbiło się od szyb, odezwało echem w głębi domu.
– Uciszcie go!
Sucho trzasnęły jeszcze dwa wystrzały.
– Gotowe, odwalili kitę.
– Sprawdźcie ich dokumenty. Torby, kurtki, przeszukajcie wszystko!
Cofam się w niszę – tu zgodnie z projektem miały stać kwiaty, ale pieniędzy na to nie zebrali.
– To Galpierin, proszę fotografia na prawie jazdy.
– A ten drugi?
– Nie ma niczego ze sobą.
– To zapierdalajcie na górę! Tu jeszcze Karasew powinien mieszkać. Jest na liście. Trzecie piętro, mieszkanie piętnaście. Nie grzebcie się tam.
Słyszę kroki i staram się wrosnąć tyłem w żelbet. Tak, na klatce schodowej nie ma światła, dzięki ci nieznany złodzieju żarówek! ale ludzie, którzy weszli mogą mieć latarkę!
– Szefie, jest przepustka! To Karasew!
– No proszę, to tutaj ten Galpierin się spieszył. Zdążył, jak widać. Jeden chuj, mieszkanie trzeba sprawdzić! A to wiadomo, co tam u niego jest!
Tupot butów na asfalcie. Teraz wejdą na klatkę, oświetlą hol latarką. A po co? Do czego im w sumie potrzebne światło? Na zewnątrz jeszcze nie jest tak ciemno, mogą nie mieć ze sobą latarek, a drzwi windy są zawsze podświetlone ledami,trudno nie trafić. I faktycznie – parka złoczyńców poszła do windy, nie wahając się ani sekundy, i tylko w ostatniej chwili któryś z nich z nich po coś oświetlił przycisk przywołania. Melodyjne zabrzmiał sygnał, i kabina ruszyła na moje piętro.
Ale zaraz. Teraz wjadą na górę, w jakiś sposób wyważą drzwi do mojego mieszkania, wejdą. I co?
Nie wiem, co dokładnie chcieli tam znaleźć, ale przewrócenie wszystkiego do góry nogami zajmie im równo pięć minut. Nie mam w domu zbyt wielu mebli – wszystko współczesne. A potem, potem pójdą na dół. Obojętnie, którędy – po schodach czy windą. Tak czy inaczej, zobaczą mnie: nisza jest doskonale widoczna i od strony windy i ze schodów. No i mają latarki.
Co, już tylko pięć minut mi zostało? No, może sześć lub siedem. Tutaj mnie pochowają. Wybiec na podwórko? Aha, a tam przy samochodzie to wszyscy są członkami towarzystwa ślepogłuchoniemych? No, no… to nawet nie jest śmieszne.
Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, ale zamiast szukać lepszego schronienia, ruszyłem w górę po schodach. Klatki schodowe w domu są dość nowoczesne, żadnych zakamarków i zakrętów. Skąd byś nie szedł – wszystko widać. Tak, światło jeszcze świeci, nie trzeba żadnych latarek. Starczyło mi rozumu, aby nie hałasować, nawet zdjąłem półbuty i szedłem w skarpetkach. Pierwsze piętro. Drugie. Na górze coś walnęło, słychać zgrzytanie. Moje drzwi!
Dopuścił się pan bezprawnego naruszenia własności prywatnej. Dzwonię na policję.
Mój alarm! Sam go skonfigurowałem. Tak, teraz to taki telefon bardzo mi pomoże… tu nawet do zabójstwa nikt nie wyjeżdża!
– Oż kurwa! – zaklął ktoś na górze. – O mało co, nie strzeliłem. Ja cię zaraz!
Coś trzaska. Głos sygnalizatora milknie.
– Tak znacznie lepiej!
Tak znacznie lepiej!
Biegiem!
Przyciskając buty do piersi, starając się nie hałasować, pokonuję przestrzeń klatki schodowej i skręcam na schody, prowadzące do góry. I tutaj siły mnie opuszczają. Jak stoję, tak padam na podłogę. Po prostu nie mogę wejść wyżej. Zdążyłem tylko doczłapać do podestu czwartego piętra.
Głosy zabrzmiały wyraźniej, można przypuszczać, że bandyci nic nie znaleźli i wracają.
– Podczep tam coś na wszelki wypadek! – To ten sam typ, który przestraszył się alarmu.
– Po chuj? Właściciel leży na dole!
– Na wszelki… Może któryś kumpel do niego zajrzy.
– Ha-ha! Jeśli przeżyje! Ale przecież sąsiad przez głupotę też może pysk wsadzić!
– A co cię ten sąsiad?
– Hm! Dobra… – zgadza się drugi bandyta.
Coś tam robi, słychać jakiś hałas. Tymczasem pierwszy zapala papierosa, czuję zapach dymu.
– No tak… chyba na tip-top! Teraz kości nie pozbiera!
– No pewnie, ci mądrale, co nas wynajęli, nie będą się przypieprzać do takich drobiazgów.
Sygnał otwierania drzwi windy brzęczy melodyjnie i zostaję sam.
I co zrobiłby na moim miejscu bohater jakiegoś filmu? Zerwałby się, znalazł w pokoju minę z potykaczem, natychmiast unieszkodliwiłby ją i rzucił w kierunku bandytów. Z granatów takie pułapki przecież robią, nie? Znaczy, że rzucić ją można, dranie właśnie z domu będą wychodzić. Tia, bohater kina akcji pewnie w ten sposób by postąpił. Tyle że ja nie jestem kinowym herosem i nie umiem rozbrajać min-pułapek. Przez rok służby wojskowej tylko dwa razy strzelałem z automatu, a granatu nie widziałem wcale, jedynie w kinie.
Nie ruszam się ze schodów. Na podwórku trzasnęły drzwi, zawarczał silnik odjeżdżającego auta. A potem w oknach zabłysnęła łuna. Nie musiałem wyglądać na zewnątrz, i tak wszystko było jasne. Paliła się mazda Galpierina. A wraz z dymem ulatywała ostatnia nadzieja na wyrwanie się z tego koszmaru.
Nie pamiętam, ile czasu siedziałem na schodach. Nikt nie wychodził z mieszkań, a tak w ogóle w domu było cicho, jakby wszyscy jego mieszkańcy nagle kopnęli w kalendarz. Choć, prawdopodobnie, po prostu uciekli z miasta. Przyszedłem do siebie tylko dlatego że bardzo mi się chciało pić! Ale niczego przy sobie nie miałem. Wstaję – kości zatrzeszczały i zabolały mięśnie. Ile czasu tutaj sterczę?
Mazda już się tylko tliła. Śmierdzący dym wydostawał się oknami i płynął po podwórku. Ciał chłopaków nie widziałem, prawdopodobnie leżeli wewnątrz spalonego samochodu. Gdzie teraz iść? Przy pasie nadal wisiała pusta manierka, w kieszeni składany nóż i to wszystko. Ani jedzenia, ani wody… nic.
Skręciwszy za róg, kieruję się do ograbionego sklepu – tam została woda mineralna, a to już coś!
Dziwne, że nie spotkałem po drodze żadnych aut ani ludzi. Nikogo, jakby wymarli. Idąc ulicą, skręcam w stronę punktu handlowego. Na ścianie domu widzę świeże zadrapania ze śladami farby: jak nic jakieś auto musiało się otrzeć. Jest i samochód… jednak niedaleko ujechał. Szyby rozbite kulami, podziurawione drzwi – kierowcy się nie poszczęściło. I ten zapach… zapach krwi! Czerwone plamy częściowo pokrywają przednią szybę, Zabryzgało też prawe okno. Walcząc ze sobą, obchodzę samochód i ostrożnie zaglądam do środka. Tak, nie miał szczęścia kierowca, jego ostatnia podróż okazała się krótka. Ciężki facet leży płasko na kierownicy, z głową utkwioną w tablicy rozdzielczej. Niemały koleś był, jak on mieścił się za kółkiem! To jasne, dlaczego od razu go zabili: gdyby taki osiłek wydostał się na zewnątrz, nikt nie mógłby czuć się pewnie. Kieszenie gość miał wywrócone, schowek był otwarty. Na tylnym siedzeniu leżą wypatroszone torby, jakieś rzeczy, rozrzucone klucze do nakrętek i śrubokręty. Tak, widać, gościowi się spieszyło, ale nie zdążył. Bagażnik też jest otwarty, ale w nim, oprócz koła zapasowego, nic więcej nie ma.
Mam zawroty głowy, szybko odchodzę na bok. Byleby nie rzygać. Rzygać, ciekawe czym? Od wczoraj nic nie jadłem.
Aha, jest sklep! Zasadniczo nic tu się nie zmieniło, widocznie splądrowane pomieszczenie nikogo nie przyciągnęło. Butelki z mineralną są nietknięte! Łapczywie chwytam jedną i piję, piję! Uff… lepiej. Cała butelka poszła niemal do końca.
Do diabła, więcej niż trzy-cztery nie uniosę! Boże, ale dupa ze mnie! W samochodzie była torba. Nawet nie zakrwawiona. Ruchy-ruchy! Podnosząc torbę, jednocześnie zbieram z podłogi kilka kluczy, wkrętaków i kombinerek. Po co? Narzędzi nigdy dość. Teraz z powrotem do sklepu.
W torbie zmieściło się siedem butelek, kilka woreczków z sucharami Emelia (boso, ale w ostrogach), opakowanie jakieś kaszy oraz Gerbery i to wszystko. Więcej tu nic nie było, wszystko zabrali jeszcze przede mną. Oglądam się za siebie. Od ciała zabitego już zaczyna czymś cuchnąć. A może mi się tylko wydaje?
Coś przyciąga mój wzrok… co? Nie rozumiem. Jakaś myśl uparcie mnie prześladuje, tłucze się gdzieś pod czaszką, ale nie, nie wiem… Olśniło mnie, kiedy zdążyłem już odejść spory kawałek – kurtka! Trzeba było wziąć kurtkę zabitego kierowcy, leżała na podłodze. Ale ona jest we krwi, jak to założyć? „Wybredny, tak? – złośliwie dopytuje głos wewnętrzny. – Nocą w koszuli na chłodzie masz zamiar latać? Co za zahartowany chłopaczek!”
No, teraz nie jest zbyt bardzo chłodno. W ciągu dnia, w każdym razie, zęby nie szczękają.
Wtedy przypomniałem sobie nocleg na schodach. Nie wiało tam, ale ciepła też jakoś nie było, chociaż to budynek! Mieszkalny dom, zresztą, dobrze ocieplony. Miejsce, do którego nie ma drogi powrotnej. Co, mam może zapukać do sąsiada? Mnie tu wcześniej próbowali zabić, potykacz w mieszkaniu ustawili, więc może u Pana na razie pomieszkam? Wyobrażam sobie odpowiedź.
A tak przy okazji! Gdzie pójść? Do któregoś z kolegów? Ryzykując kulkę? Szukali konkretnie nas, według jakiejś listy i wątpliwe, aby były na niej tylko trzy nazwiska. Do tego osób, z którymi pracowałem przez ostatnie dni. Tak więc pod innymi adresami mogę spotkać wczorajszych gości.
To dokąd iść? Nic mi nie przychodzi do głowy. Czyżbym miał zaleźć do piwnicy jak jakiś bezdomny? A co, piwnice mamy nie najgorsze – w nich nawet biura urządzają, sam w kilku byłem. Co prawda, drzwi tam głównie żelazne, ale mam narzędzia! Najbliższe znane mi biuro znajduje się w końcu nie tak daleko.
Niestety, moich talentów włamywacza starczyło tylko na to, aby oderwać dekoracyjną osłonę zamka. Pod nią był solidny metal, z którym nic nie mogłem zrobić. Próba otwarcia zamka wszelkiego rodzaju zgiętymi drutami nie powiodła się ze względu na brak odpowiednich drutów. Jak je zginać, też nie bardzo wiedziałem. Chyba nie tylko pod kątem prostym… Straciłem na to zajęcie prawie dwie godziny, olałem to i usiadłem na schodach Rozpakowałem zgrzewkę Gerbera. Proszę się nie śmiać złośliwie! Chętnie popatrzyłbym na was w podobnej sytuacji!
Okno? Tam krata. Kuźwa… co robić? Jeśli miałbym łom, ale nie mam.
Gdzie u nas można znaleźć wszelkie narzędzia? W porcie, gdzieżby indziej? Wszystkie sklepy zamknięte. Drałować tam… po ką cholerę, lepiej poszukać czegoś bliżej. Budowa! Tam na pewno jest łom, i jeszcze dużo innych przydatnych rzeczy. Tam się machniemy. Tylko gdzie? Nie wiedziałem, gdzie jest tu coś budują, ale coś tam z okna autobusu jednak zobaczyłem! Taa, dotrę na miejsce prawie w nocy. I co z tego? Jakbym miał zajebisty wybór? Dobra, nie ma wyboru, pójdziemy na budowę. Wszystkich zapasów ze sobą nie wezmę, a nuż akurat tam wyszperam coś pożytecznego? I nie zdołam unieść. Butelki, manierka i opakowania Emelii znalazły sobie tymczasowe schronienie na daszku schodów, prowadzących do piwnicy. Z podwórka nie widać, a żadne zwierzę tam nie wejdzie – to nie kiełbasa! Zabrałem tylko pustą torbę i jedną butelkę. Spoko, jutro przyniosę łom i odjem się się za wszystkie czasy już na nowym miejscu!

Rozdział 2
Nie można powiedzieć, że moja wyprawa na plac budowy była łatwym i spokojnym spacerem – akurat! W połowie drogi, gdzieś z boku rozpoczęła się desperacka strzelanina i jakaś kula świsnęła w pobliżu. Kuźwa, nawet nie wiedziałem, że umiem tak szybko biegać! Musiałem się schować za pustym garażem i czekać, aż nieznani dyskutanci skończą wreszcie wyjaśniać stosunki. Zajęło im to prawie godzinę. Potem nagle zaterkotały serie (po mojemu nawet nie z karabinu) i wszystko ucichło. Do tej pory strzelali ze strzelb i chyba z pistoletów.
Przesiedziawszy w ukryciu jeszcze z godzinę, postanawiam opuścić kryjówkę. Cicho, żadnych strzałów. Kto tam kogo pokonał jest mi zupełnie obojętne, najważniejsze, że kule już nie świszczą i można iść dalej. Wysuwając się zza garażu, rozglądam się na boki. Nikogo. Szybko przebiegam w kierunku najbliższego domu. Jeszcze pół godziny pieszo i nad dachami widzę uniesione ramię dźwigu. Budowa. Dotarłem! No teraz to wszystko pójdzie jak po maśle! Znajdę łom, może przygarnę jeszcze coś pożytecznego – i z powrotem. Całkiem możliwe, że spać będę już pod dachem.
Obchodzę budynek.
– E ty, stój!
A to co znowu?
Dwóch facetów w skórzanych kurtkach. Jeden trzyma strzelbę myśliwską, u drugiego broni nie widzę.
– Eee… Panowie, co wy?
– Cho no tu!
Podchodzę, próbując zachować bezpieczny dystans. Nic z tego. Ten z bronią sugestywnie porusza lufą. Że niby, nie rżnij głupa. Wyrywają mi torbę i wywracają na lewą stronę. Na ziemię spada butelka wody, którą przeszukujący pogardliwie kopie.
– To wszystko? Kieszenie!
Tam również nie ma nic wartościowego, a kilka kluczy do nakrętek nie wzbudza zainteresowania u tej parki.
– Ty co, jaja se robisz?! Wyskakuj z kasy!
– Ale ja… nic nie mam.
Bach! Z całej siły wali mnie kolbą pod żebro.
Uch… Boli!
– A wy czego… co ja wam zrobiłem?
– Gdzie, kurwa, mieszkasz?
– Aleja Modrzewiowa pięć. Mieszkania piętnaście.
Faceci wymieniają się spojrzeniami.
– Gdzie to?
– Daleko… Poza tym, co taki wypierdek może mieć. Ej, wstawaj!
Kopią mnie bez litości i zmuszają do podniesienia torby z asfaltu; pchnięcie w ramię wskazuje kierunek.
Nie mija wiele czasu, kiedy czuję zapach dymu. Skręcamy za róg i przed nami pojawia się długi płot zwieńczony drutem kolczastym. Idziemy wzdłuż niego, znowu skręt i brama. Zamknięta. Obok płonie ognisko, dokoła którego siedzi kilku ludzi. Wszyscy uzbrojeni, przeważnie w broń myśliwską.
– O! Mitiaj, cały i zdrowy! Kogo tam masz?
– A taki… murzyn do tyrki. Daj go do reszty.
Na lewo od bramy stoi nieduży blaszak. Właśnie tam mnie wpychają, po wcześniejszym zabraniu mi torby i otwarciu kłódki na drzwiach. Robię kilka kroków i opadam bez sił na podłogę. Jezu, co tu się dzieje?
– Pana też złapali?
Odwracam się w stronę głosu. Na podłodze siedzi starszy już facet w okularach z pękniętym szkłem. Swoją drogą, wygląda całkiem przyzwoicie.
– Tak, wszystko zabrali, uderzyli kolbą. Co tu jest?
– To, młody człowieku, jest dawna baza tarkowskiej gospodarki komunalnej. A ci, za przeproszeniem, ludzie przy ognisku, to zwykli bandyci. Dokładnie, to miejscowi, którzy takimi się stali.
– Ale oni mają broń!
– Nie wszyscy, ale to do czasu. Szybko się zbroją. Okradają mieszkania, zabierają wszystko, co wartościowe. Znajdują tam również strzelby.
– A ja im po co?
Ze słów mojego sąsiada okazało się, co następuje. On i jego przymusowi towarzysze siedzą tu już trzeci dzień. Paweł (tak ma na imię) spodziewał się odgórnej ewakuacji, był bowiem twardo przekonany, że władze są po prostu zobowiązane zrobić wszystko dla uratowania mieszkańców. Jednak na próżno – wszyscy urzędnicy uciekli jako pierwsi, porzucając miasto na pastwę losu. Co działo się dalej, nie wiedział, ponieważ kiedy wyszedł po chleb został schwytany przez wspólników Mitiaja i wrzucony to tego właśnie baraku. Od tej pory, dwa razy dziennie wszystkich więźniów wyganiali szabrować domy, na razie te najbliższe. Rano, pechowo dla Pawła, belka, którą zwykle wybijano drzwi, spadła mu na nogę. Do baraku dotarł z wielkim trudem i teraz odlegiwał.
– I co z nimi będzie dalej? Karmią tu chociaż?
– Wczoraj dali trochę konserw rybnych. Woda, tam – kiwnięcie w bok – w ubikacji jest kran. Pana, jak przypuszczam, schwytali, żeby wymienić poszkodowanego. Ja im teraz nie jestem potrzebny, nie mogę chodzić. Mam nadzieję, że mnie wypuszczą.
Szlag! Dobrze się gość ustawił – wypuszczą! A ja? Będę tak zasuwać dla jakichś… Sąsiad, widząc moje rozterki kręci głową. Według niego nasza sytuacja nie jest taka zła. Prędzej czy później bandyci włamią się do wszystkich mieszkań, które są im potrzebne. I wtedy jeńcy nie będą im na nic – karmić ich przecież trzeba.
– Pana też wypuszczą, zobaczy pan! Za tydzień… no może trochę później… I zresztą, władze kiedyś i tak tu wrócą! Nie mogą przecież porzucić miasta?! A ci, co siedzą teraz na dworze, też będą jakoś się tłumaczyć, po co im dodatkowe problemy?
Tia, jakoś nie podzielam jego optymizmu. Chociaż z drugiej strony można się doszukać w jego słowach pewnego sensu. Dobra, co on tam mówił o wodzie?
Napiłem się, ochlapałem pysk i przeszedłem się po baraku. Niczego pożytecznego nie znalazłem, a dwoje drzwi, prowadzących do innych pomieszczeń było nie tylko zamknięte, ale jeszcze zabite deskami. Zwiedziwszy swoje więzienie, opadam na materac rzucony pod ścianą.
Obudzili mnie kopniakiem. Mać-mać-mać! co to, nowa świecka tradycja?!
– Czego?
– Kiego chuja się na moim miejscu rozwaliłeś?
Kudłaty, chudawy chłopak patrzy na mnie groźnie.
– A co, akurat ten materac wyjątkowo ci się spodobał? Obok leży drugi!
– Ty mi tu nie podskakuj!
Pozostali mieszkańcy baraku przyglądają się z daleka, patrz ty, jacy ciekawi. Rozrywek im brakuje? Może dać mu po ryju? Tylko czy ta belka to tak przypadkiem spadła? Coś takiego Paweł mówił, a właściwie napomykał. E, na razie sobie odpuszczę.
– Udław się tą szmatą!
Wstaję, odwracam się, żeby odejść. Kudłaty z rozmachu uderza nogą. To znaczy, tak mu się wydaje. W porę się odchylam, tak że nie trafia i z całej siły wali w ścianę. Głucho dudni metal i prawie w tej samej chwili od drzwi dobiega stanowczy okrzyk:
– Hej, komu tam się, cholera, nudzi?! Zamknąć się wszyscy! Zaraz z wami porządek, kurwa, zrobię!
Można przypuszczać, krzyczący nie rzuca słów na wiatr, bo nawet awanturnik od razu ucichł. Wycedził coś przez zęby i przeczołgał się w bok.
– Źle pan postąpił – łaje mnie z wyrzutem Paweł. – Nie powinniśmy się kłócić.
– Nawet go nie dotknąłem On sam!
– Grisza to nasz brygadzista. Lepiej się z nim przyjaźnić.
– Taa, a jeśli nie, to i belka upaść może?
Rozmówca odwraca się, obrażony, chociaż po mojemu sprawa jest jasna.
Dobrze, że zdążyłem się wcześniej wyspać. Sen, który teraz nadszedł, był jakiś taki rwany. Kilka razy się budziłem, unosiłem na materacu. Myślę, że jedno z takich przebudzeń nie było przypadkowe – ktoś, blisko mnie, gwałtownie odskoczył. I zamarł, nie wydając z siebie ani jednego dźwięku. Ja też w półśnie nie zacząłem krzyczeć i podskakiwać – po co? Nie trzeba przyciągać do siebie uwagi. Czekam czas jakiś, ale nic się nie dzieje.
* * *
– No bando gołodupców… – Rudowłosy osiłek przechadza się wzdłuż naszego szeregu. – Gratuluję z okazji zwiększenia stanu osobowego!
Kiwa w moją stronę.
– Tak więc pracować będziecie od teraz z całym, kurwa, należytym entuzjazmem! I nie obijać się! Inaczej kolację przeniosą wam na obiad! Jutrzejszy! Pytania? Nie? To dupy w troki i ruchy-ruchy!
Przydzielono nam klatkę schodową jednego z nowych domów. Kiedy tam doszliśmy, ustawili nas koło budynku i zaczęła się odprawa. Była po spartańsku szybka i prosta.
Z przodu idą niosący kłody – na najwyższe piętro. Schodząc w dół, po kolei wybijają drzwi wejściowe wszystkich mieszkań swoim improwizowanym taranem. Nie zatrzymując się, schodzą na niższe piętro. W ślad za taranującymi schodzą grupy poszukiwawcze – po dwie osoby na mieszkanie. Pierwszy wchodzi strażnik z pistoletem i czuwa nad pracą poszukiwaczy. On też wychodzi ostatni. Jeszcze jeden strażnik, tym razem ze strzelbą, stoi na półpiętrze, kontrolując wszystko w zasięgu wzroku.
Można zjeść to, co leży na stołach lub w napoczętych słoikach. Nie wolno otwierać konserw, trzeba wynieść je na klatkę schodową i tam składać, sortując według rodzaju. Następnie te rzeczy biorą tragarze, to oddzielna grupa w naszej brygadzie. Odzież: kurtki, spodnie i buty kładzie się oddzielnie. Wszelkiego rodzaju płaszcze i damska odzież – nie brać, nie trzeba. Sprzęt AGD nikogo nie interesuje. Znalezione precjoza natychmiast zgłaszać strażnikowi. Nie wolno brać do ręki żadnej broni, nawet noża kuchennego. Za naruszenie grozi rozstrzelanie na miejscu, nie tylko sprawcy, ale i kolegi z grupy. Za znalezione pieniądze, drogocenności i broń należy się nagroda: dwie puszki dowolnych konserw. Można zjeść na miejscu. Nie dzielić się z nikim nagrodą, bo wszystko zabiorą.
Szczególny artykuł to leki. Bierzemy wszystkie. Alkohol należy traktować ze wyjątkową ostrożnością. I to by było na tyle.
– Pytania są? Idioci są? Nie? To zaczynamy!
Nasz kudłaty brygadzista wysuwa się do przodu.
– Tak! Ty i ty – wskazuje brudnym palcem – do kłody! I wy dwaj.
W tym i ja.
Taranujący mają los nie do pozazdroszczenia. Zrozumiałem to jeszcze rano, przysłuchując się rozmowom. Owszem, nie biegają w górę i w dół, jak tragarze. Nie ryzykują zderzenia z chamstwem strażnika, jak ci, którzy „prują” mieszkania (swoją drogą nazywają ich rozpruwaczami). Lecz na tym plusy się kończą. Nie mówię o tym, że dźwiganie osławionej kłody (metalowa belka o wadze siedemdziesięciu kilogramów z przyspawanymi do niej uchwytami do trzymania i przenoszenia) to jeszcze pikuś. Oprócz tego, po zakończeniu swojej pracy, taranujący pomagają tragarzom. I nikt z nich nie może liczyć na to, że coś przechwyci w plądrowanym mieszkaniu. Za to – kulka.
Tak że najbardziej „chlebowe” (ale i najbardziej ryzykowne stanowisko) to rozpruwacze. Zazwyczaj to ci, którzy dobrze dogadują się z brygadzistą. Ja do ich grona nie należę, więc zostaję przypisany do kłody.
Podchodzę do niej, przymierzam się.
– Hej! – woła strażnik do brygadzisty. – Dlaczego tego zdechlaka przypisałeś do kłody?
– Jeden nam odpadł.
– Co to zdrowszego już żadnego nie znalazłeś? Sama skóra i kości! Cherlak.
– Silny jest.
Strażnik spochmurniał.
– Tyś się aby nie pomylił, pojebańcu?! Komu ty, cwelu, fikasz! Co ja powiedziałem? Wy-mie-nić! Starczy mi wczorajszego, jak temu okularnikowi z tępą gębą kłoda na nogę spadła! Może sam ją ponosisz?! Ja ci to, kurwa, migiem zorganizuję! Biegusiem mi wykonać, ju!
Tak zostałem tragarzem. Robota, w zasadzie, rutynowa. Weź więcej, nieś szybciej i cała filozofia. Tylko, broń Boże, upuścić coś i rozbić! Zwłaszcza butelkę z alkoholem – kara błyskawiczna. Co prawda, nam akurat przysługuje premia. Jeśli kupa szabru sięgnie w ciągu godziny uda starszego strażnika, to wydadzą nam parę konserw (według jego wyboru). Dla wszystkich, czyli na ośmiu. Nie żeby dużo, ale zawsze coś. Taranującym nawet to nie przysługuje.
Ruszyliśmy. W górę biegiem, za to na dół stąpamy ostrożnie, żeby niczego nie uronić. Ani chwili na złapanie oddechu, dopiero za godzinę. W tę i wew tę i znów w tę. Tak się kręcimy.
Przebiegając obok plądrowanego mieszkania, rzucam okiem do środka i widzę na ścianie zdjęcie dziewczyny w lekkiej sukience. Duże, profesjonalne. Dziewczyna jak żywa. Boże, czy to kiedyś naprawdę było? Spacerowaliśmy z takimi pięknościami, trzymając się za ręce. Ninel… nagle poczułem zapach jej perfum.
– Szybciej!
No biegnę, biegnę. I znów na górę. Pić się chce, ale wejść do mieszkania nie wolno.
– Przerwa na szluga!
Wiadro stuknęło o asfalt – ktoś ze staży polecił zorganizować nam wodę. Na uboczu jeden z rozpruwaczy pochłania łapczywie zawartość puszki. Jego znalezisko, złoty zegarek, teraz zdobi rękę starszego strażnika.
Nam na razie nic się nie dostało i gdyby nasz główny opiekun nie kazał wydać nam dwóch paczek płatków owsianych, zgrzytalibyśmy z głodu zębami. Ale pofarciło.
– Koniec laby!
I znów góra-dół. Windy nie działają, pewnie wyłączone. W mieszkaniach też nie ma światła, w koniecznych przypadkach straż przyświeca latarkami.
– Fajrant!
Czyżby już? No tak, klatkę schodową wyczyściliśmy do cna. Nie zabierzemy wszystkiego za jednym zamachem. Starszy, obejrzawszy łupy, polecił zostawić kilku ludzi dla ochrony. Zaniesiemy teraz część do bazy, zrzucimy – i z powrotem. Dobrze, że nie trzeba targać kłody, sąsiednia klatka czeka na swoją kolej. Belka ląduje w jednym z mieszkań, a ci, którzy ją tu przynieśli, przekwalifikowują się na tragarzy.
I jeszcze jedna tura. Ledwo ciągnę nogami po ziemi. Ale zamiast zagnać do baraku, wszystkich roboli ustawiają przed bramą. Co oni jeszcze dla nas wymyślili? Mija kilka minut i zza budynków wyłania się procesja. W towarzystwie kilku wspólników godnie kroczy masywny facet.
– Makar… – szepcze mój sąsiad z lewej.
– Kto to?
– Tutejszy szef, wszyscy na niego robimy.
W ślad za bossem idzie, nie kto inny a Paweł. A to dopiero!
– Witam wszystkich! – Makar podnosi rękę.
Strażnicy, stojący obok nas, robią srogie miny i my jak jeden mąż wyrażamy swoją radość.
– Jeśli ktoś pamięta, za wytężoną pracę obiecano wam wolność. Pracę dla dobra wspólnego! Wszak nie ma nic zdrożnego w tym, żeby porzucony przez niedbałych gospodarzy dobytek posłużył ludziom, którzy naprawdę go potrzebują!
Oczywiście wszyscy się zgadzamy. Rozlegają się aprobujące okrzyki.
– Tak! – Przywódca robi teatralną pauzę. – Dziś jeden z was, niebędący w stanie więcej pracować, może udać się do domu. Nie z pustymi rękami! Może zabrać ze sobą dowolną odzież i tyle jedzenia, ile jest w stanie unieść.
Dziwnie się słucha, kiedy bandycki ataman przemawia poprawnym językiem.
Na znak szefa otwiera się brama najbliższego magazynu, a tam w równych kupkach leżą wszelakie ciuchy. Nie jakieś tam damskie kapelutki i kostiumy kąpielowe – nie, tam jest wszystko, co może się przydać normalnemu człowiekowi w podobnej sytuacji. Mocne buty, wytrzymałe spodnie i różnorodne kurtki. Z materiału, skórzane, a nawet z demobilu. Oddzielnie złożono plecaki i torby. Są nawet wózki towarowe.
Podtrzymywany okrzykami wspólników Makara, Paweł nieśmiało wchodzi do pomieszczenia. Grzebie w stercie ubrań. Powoli się ośmiela, zrzuca swoje szmatki i wbija się w dobrą kurtkę skórzaną i piękne buty. Baran! Nawet ja rozumiem, że trzeba brać mocne, a nie piękne, które za kilka miesięcy staną się bezużyteczne. Wymienia spodnie na nowsze. Bandyci pozwalają mu wziąć wózek, z którym znika za rogiem – tam, jak można podejrzewać, trzymana jest żywność. Po jakichś dziesięciu minutach pojawia się z powrotem. Wózek jest tak ciężki, że ledwie toczy się po asfalcie.
– Patrzcie! – Makar pompatycznie wyciąga rękę. – Pracujcie, a wszystkich was czeka to samo!!
Brama otwiera się ze zgrzytem.
– Kleszcz, Wytrzeszcz, zaprowadźcie człowieka! Uważajcie, żeby nikt go nie skrzywdził – nakazuje szef. – Nie chcemy mieć złej opinii!
Paweł nie wierzy własnym uszom! Puszczają go i to z pełnym wózkiem! Przekonywać innych to jedno, ale nagle przekonać się samemu o prawdziwości własnych słów – to zupełnie co innego. Nie każdy elokwentny gaduła to zniesie! Uśmiecha się jakoś tak niepewnie. Macha nam ręką i odwraca się do wyjścia. Kiedy opuszcza ramię, zauważam na prawej kieszeni jego kurtki znaczek – uśmiechniętego misia. Moja koleżanka z pokoju miała taki sam, dlatego go rozpoznałem. Chyba symbol jakiegoś ruchu młodzieżowego… nie pamiętam.
Nawet nas nakarmili i to stosunkowo nie najgorzej. Pewnie, żeby uczcić uroczystą chwilę. A potem… potem świętowanie się skończyło i kiedy wchodziliśmy do baraku ktoś mi solidnie przywalił w potylicę. Ocknąłem się gdzieś dalej od wejścia. Dźwięk kropel… toaleta?
– Oprzytomniał – mówi ktoś.
Próbuję się ruszyć… dupa! Ktoś siedzi mi na nogach i za ręce też mocno trzymają.
– Słuchaj no, mądralo – odzywa się ciemność głosem brygadzisty. – Jutro wyrazisz gorące życzenie, żeby pobiegać z kłodą. Zrozumiano!
– To nie zależy ode mnie, tam starszy decyduje!
– On czy nie on, a ty takie życzenie wyrazisz. Jasne, kurwa?!
– Że trudno jaśniej.
– O to to – chrząka kudłaty. – Wlepcie mu tam… dla lepszego zrozumienia, że ja nie żartuję!
I wlepili. Pół nocy nie mogłem zasnąć.
Rano podczas odprawy przyglądam się swoim sąsiadom w szeregu. Któryś z nich wczoraj siedział na moich nogach, a inni trzymali mnie za ręce. Jeszcze ktoś bił. I na pewno nie był to jeden i ten sam człowiek. Co teraz? Znalazłszy się w takich warunkach, powinniśmy przecież wzajemnie się podtrzymywać. Powinniśmy, a w praktyce jest jak jest. Czyli co, chłopaki, wychodzi na to, że każdy sam za siebie? „Zgiń dziś ty, a jutro ja”? Jeśli się nie mylę tak kiedyś mówili zeki. Gdzieś o tym czytałem. Cóż, coś mi się zdaje, że kłoda niedługo upadnie jeszcze raz – tym razem na moją nogę. Mocno wątpię, że będę miał takiego farta, jak Paweł.
Drepczemy ulicą. Nie mam ochoty rozglądać się dookoła, co to ja tu czegoś nie widziałem? I po co? Może właśnie dlatego zauważyłem na drodze, a dokładniej na poboczu jakąś jasną plamę. Pamięć wzrokową mam ogólnie dobrą, co nie raz pomagało mi w pracy – jakoś tak szybko ogarniałem na ekranie różne drobiazgi. Nawet różnicę w długości wiersza o jedną, dwie cyfry zauważałem pierwszy! Plama, mówiąc ściśle, była nawet nie na poboczu, tylko na zewnętrznym brzegu przydrożnego rowu. Zwolniłem kroku, w ustach nagle mi zaschło.
Miś! Ten sam z nowej kurtki naszego szczęściarza! Aha. I brunatne plamy na piasku. A przecież wczoraj tego nie było, daję głowę! Targałem wtedy ciężką torbę z barachłem, więc głównie patrzyłem pod nogi. I w tym właśnie miejscu również. Gdzieś tu, nawiasem, blisko drogi jakiś wąwozik biegnie.
Taa, teraz już wiem, w jaką to drogę odprowadzały wczoraj Pawła przydupasy Makara. I co teraz? Powiedzieć reszcie? Odebrać im ostatnią nadzieję? Za coś takiego to mnie w nocy materacem uduszą. I ten brygadzista… Całkiem prawdopodobne, że on coś wie. Albo się domyśla. Sam wyda mnie strażnikom jako wichrzyciela, nawet do baraku nie dojdę.
– Jestem gotów nosić kłodę!
– Nie marudź, zdechlaku – zbywa dobrodusznie moją propozycję starszy. – Muły se najpierw napompuj.
Za moimi plecami chrząka brygadzista. Wszystko jasne, wieczorem mogę się spodziewać kolejnej procedury wychowawczej. I nie jest powiedziane, że będę mógł potem stanąć w szeregu. Dobra, uznajmy, że aluzję zrozumiałem.
I znów góra-dół. Na klatce schodowej huczy, to taranujący zasuwają. Gdzie są teraz.? Czwarte? Wcześnie, na razie nie będziemy się śpieszyć. Partner popycha mnie w plecy – no idź, nie stój! Okej, biegnę, już biegnę!
Huk taranu już na trzecim piętrze. Zbiegam po schodach. W tumanach kurzu widać, jak brygada się stara, z futryny lecą szczapy. Czasami taran nie daje rady – zdarza się, że robią drzwi uczciwie. Wtedy chłopaki rozbijają filar lub burzą część ściany, w którą wchodzą rygle. W większości przypadków, o ile wiem, wszystkie są skonstruowane tak samo, to standardowe drzwi.
Drugie piętro. Pić mi się chce, że zaraz zdechnę! Czuję suchość w ustach. Wykorzystując dogodny moment, zatrzymuję się na schodach i pospiesznie pociągam z butelki. Zwykła woda pitna, taszczę całą skrzynkę. To nie wódka, nie wzbudza szczególnego zainteresowania u strażników. I zapachu nie będzie.
– Ruszaj się!
Taranujący zbiegają na pierwsze piętro. Teraz! Wymijając ich, kopię pod kolano najbliższego. Ten wrzasnąwszy głucho, traci równowagę, a ciężki stalowy kloc niebezpiecznie przechyla się na bok.
Yes! Teraz upada drugi – podcięcie, to przykra sprawa – i leci do przodu.
– Rwaamać!
Inercja takiego drobiażdżku, to nie w kij dmuchał. Kłoda swoją masą (plus mój cios nogą) popycha pierwszą parę taranujących. Z brzękiem wylatuje podwójna szyba. W ślad za nią ląduje kłoda, ciągnąc ze sobą tragarzy, biegnących na przedzie.
Przysiadam na balustradzie, obracam się i zawisam na rękach. Trochę w lewo… skok! Pod moimi nogami sprężynuje czyjeś ciało. Dzięki, stary, zapewniłeś mi miękkie lądowanie, na to liczyłem!
Tej części budynku nikt nie pilnuje – wyjście jest z drugiej strony. A to znaczy, że nikt nie może mnie zatrzymać. Chyba że kula. Skręciwszy za róg, zatrzymuję się na moment – zero strzałów, zero odgłosów pościgu. Znaczy, jak na razie mnie nie złapali. I git. Babrzcie się sami w swoim gównie!
To co zrobiłby normalny człowiek w mojej sytuacji? Jasna sprawa, że wyrwałby do domu. Tia, i za daleko by nie uciekł. Mało to w okolicy kręci się przeróżnych „makarów” z przydupasami. Jakoś nie mam ochoty sprawdzać, zamienić jeden barak na drugi, też czemuś nie. Dlatego też nie uciekamy.
Wybieram dom – zwykły czteropiętrowiec – wspinam się na balkon pierwszego piętra. Na moje szczęście lokatorzy z parteru zamontowali na swoim kratę, której pręty wykorzystuję jako drabinę. Nie żeby sprawnie mi to szło, ale jakoś załażę. Sił póki co mi nie brakuje. Kładę się, rozglądam. W szafce jakieś szmaty. O, toporek! Mały, i git, duży nie jest mi specjalnie potrzebny. Puszka oleju maszynowego i rożne gospodarcze drobiazgi. Okej, to na później. Rzucam ścierki na podłogę i obficie polewam olejem. Dyskretnie sprawdzam, czy nikogo nie ma w pobliżu. Czysto. Przyciskam natłuszczony materiał do szyby, napieram – i trzeszczy wypchnięte szkło. Jeszcze w szkole o tym czytałem. Tytuł książki: „Młoda Gwardia”. Tam napisano, że szyba wybijana w taki sposób nie wydaje charakterystycznego dźwięku. No i w zasadzie, autor nie skłamał. Ostrożnie przełażę przez parapet. Gotowe, jestem w środku, mam nadzieję, że nikt z ulicy tego manewru nie zauważył. Teraz można się rozejrzeć, byle tylko nie pokazywać się w oknach. W kuchni odkrywam czerstwy bochenek, ugotowany makaron, dawno już spleśniały, i parę słoików z domowymi kiszonkami. O pomidory! Świetnie, chleb sobie namoczę w zalewie. Znalazłem też trochę wody, będzie czym popić. Kran w odpowiedzi na przekręcenie kurka tylko smętnie zacharczał, w rurach pusto. No teraz to można spokojnie odetchnąć.
Uznaję, że ucieczka się udała. Improwizacja, ale innego wyjścia nie było. Tak, uszkodziłem jednego z taranujących, a drugiego, całkiem możliwe, zabiłem, skacząc na niego z półpiętra. I niech sobie krzyczą z oburzeniem strażnicy moralności, ja tam wyrzutów sumienia nie odczuwam. I w ogóle. Jeszcze dziś w nocy moi, jak by to powiedzieć, towarzysze niedoli trzymali mnie za ręce i nogi, a w tym czasie jeden z nich mnie bił. I najwyraźniej, żadne sumienie go nie dręczyło. Na polecenie brygadzisty, któryś z taranujących upuściłby mi na nogę ciężką stalową belkę i też mało prawdopodobne, żeby to go zasmuciło. Zgiń dziś ty, a jutro ja! Wstrzymam się na razie z umieraniem, nie mam ochoty dostarczać przyjemności kudłatemu brygadziście. No, mam nadzieję, że teraz wpierdolą mu w full HD.
Podałem bandytom swój adres i całkiem możliwe, że ktoś go zapamiętał. A to oznacza, że mogą tam na mnie czekać. Na zdrowie, niech sobie nawet zaglądają do mieszkania, nie mam nic przeciwko. Dla mnie i tak nie ma tam nic cennego. Wszystko, co potrzeba da się zdobyć w innych miejscach, na przykład w takich opuszczonych mieszkaniach. A co, tylko bandytom wolno szabrować?
Ludzie Makara czyszczą domy systematycznie, niczego nie przepuszczając. W takim tempie, żeby dotrzeć tutaj, muszą jeszcze długo, długo dreptać. A to znaczy, że mogę wyluzować – blisko swoich włości na pewno nie będzie mnie szukał. Za to, jak najbardziej jest w stanie wysłać do mojego domu parkę morderców, ale tam czeka ich niepowodzenie – aż tak jeszcze rozumu nie straciłem.
Spałem trochę niespokojnie, w pobliżu ktoś wszczął strzelaninę. Tyle dobrego, że nie przy samym domu – zawsze coś. Kolejny raz przekonuję się, że trzeba stąd spływać.
Przeszukanie mieszkania, przeprowadzone przez mnie metodą bandytów, przyniosło mniej niż skromne rezultaty – najwyraźniej mieszkali tu ludzie niebogaci. Oprócz kiszonych ogórków, znalazłem jeszcze trzy słoiki jabłek. Sajra, gorbusza, herbata. Swoją drogą całkiem nieźle. Cukier. I tak, ziarnko do ziarnka. Płaszcza nie wziąłem, nie ta pora roku, za to kurtkę skórzaną (niechby i nie nową) przygarnąłem. Butów w moim rozmiarze nie było, niestety.
I tak sobie siedzimy, nocy czekamy. Nie żebym miał wzrok jak sowa, ale przecież inni też nie będą mieli żadnej przewagi. Drogę znam, pamięć wzrokowa dopisuje. Więc drobnym kroczkiem się przekradnę – byle w stronę domu, z dala od tych terytoriów.
Nie wiedzieć kiedy przysnąłem, widać nerwy nie wytrzymują. Obudziłem się, gdy ciemność za oknem ukryła już sąsiedni dom. Mówiąc wprost, nigdy nie podejrzewałem, jak ciemno może być w mieście. Co by się nie działo, zawsze jest tu jakieś światło. Nawet w razie awarii zasilania w oknach coś się świeci. A teraz ciemność prawie absolutna! Ani płomyka, ani żarówki! Aż strach na to patrzeć.
I dźwięki. W tym Tarkowie są zupełnie inne. Nawet szum wiatru za oknem inaczej się odbiera. Coś gdzieś skrzypi, pewnie drzwi – zapomnieli zamknąć. Szelest wszystkich możliwych śmieci, rozwiewanych na wszystkie strony. Żadnych kroków ani dźwięku silnika – nic.
Jednak pora się ruszyć. Długo tu nie przekantuję, coś trzeba jeść. Jeśli wezmę się za plądrowanie mieszkań, zawsze będzie ryzyko, że trafię na kogoś lepiej zorganizowanego w tym względzie. Znów zaproponują mi dźwiganie kłody i to może okazać się jeszcze nie najgorszym wariantem. Dziękuję, postoję.
Nie wyszedłem przez balkon, po coś w końcu wymyślono drzwi. Zamek prościutki. Przezornie go nie zamknąłem, tylko zaklinowałem falkę karteczką, żeby się nie zatrzasnął przy zamykaniu. Taki sam papierek wsunąłem w szczelinę między zawiasem a samymi drzwiami, by z kolei nie otworzył ich wiatr. Przynajmniej nie od razu – trzeba zostawić sobie miejsce, do którego będzie można sprawnie się zmyć w razie potrzeby.
Na klatce schodowej było jakoś tak upiornie, tutaj świst wiatru odczuwałem zupełnie inaczej niż w mieszkaniu. Ostrożnie uchylam drzwi na dwór, jakiś czas wytężam słuch – na razie nic nie wyczuwam.
* * *
Na dworze powitał mnie chłód i pochwaliłem się w myślach za to, że szczęśliwie zaopatrzyłem się w skórę. Rozglądam się (raczej nasłuchuję) i przebiegam do sąsiedniego domu. Ulica, tym razem szersza niż poprzednia. Wpatruję się w ciemność. Oczy powoli przywykają, zaczynam już rozróżniać kontury budynków i najbliższych drzew. Wybieram odpowiedni moment, szybko przecinam ulicę i skrywam się pod ścianą ośmiopiętrowca. W porządku. Nikt mnie nie zawołał i w ogóle w żaden sposób nie zareagował na moją obecność. No to idziemy…
Świt zastał mnie niezbyt daleko od znajomych okolic. Nie było najmniejszego sensu iść do portu. Naturalnie, do domu też się nie wybierałem – jeszcze mi tylko spotkania z wysłannikami Makara do pełnego szczęścia brakuje! Za to swoją skrytkę odwiedzić trzeba. I biuro w suterenie, tam na pewno nikt się nie włamał. Nierzucająca się w oczy tabliczka SanTechKomplet – Service aż nazbyt wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie ma tam czego szukać. Kolejni producenci papierków. To znaczy, wyraźnie dla każdego, kto tam wcześniej nie bywał. A ja owszem. Nie żeby często, ale zaglądałem od czasu do czasu. Tak, łomu nie mam, za to mam toporek i pewną znajomość zawiłości architektonicznych budynku. Było by więcej rozumu, obszedłbym się poprzednio bez łomu. Ale wiadomo, kiedy ta właściwa myśl wpada nam do głowy. Niestety, nie wtedy, kiedy jest potrzebna, tylko zazwyczaj później.
Wcześniej – później, grunt, że nie musiałem wyważać drzwi. Niech sobie stoją. Z drugiej strony jest inne wyjście. I tam w ogóle nie trzeba niczego rozbijać. Piwnica była tu stosunkowo mało zagracona, światło przenikało przez okienka, więc dość szybko przedarłem się przez wąskie pomieszczenia.
I czego my tu potrzebujemy? O jest – w ścianie widać metalową szafkę. Na pierwszy rzut oka rzecz w tym miejscu zwyczajna i oczywista. I w sumie tak właśnie jest – tkwi w tym murze od niepamiętnych czasów. Jednak, o ile wcześniej, nie wiadomo już przy której władzy, była to zwykła skrzynka telekomunikacyjna, to teraz… No tak, teraz to przestarzała zwykła skrzynka telekomunikacyjna. Kiedyś tak je montowali. Potem przenieśli łącza na zewnątrz, żeby ułatwić dostęp obsłudze, a dokładniej postawili nowe skrzynki, bardziej nowoczesne. A ta po prostu została. A po upływie pewnego czasu jacyś mądrale zaczęli wykorzystywać ją do nielegalnego podłączania się do linii telefonicznych. Przewodów, które tędy szły, nie nie odłączono całkowicie, bo wymagało to jakichś tam robót montażowych… A w budynku mieściło się dużo najrozmaitszych firm, które nocą w większości były nieczynne. I to ich numerów używano do „nieoficjalnego” użytkowania internetu. Mówiąc jaśniej, korzystali z nich hakerzy, przesiadujący w tym właśnie pomieszczeniu, do którego tak bardzo chciałem się dostać. Nawiasem, wtedy tych „przodowników internetu” nazywali zupełnie inaczej.
Czasy się zmieniały, ludzie porośli w piórka, zarobili trochę grosza i stopniowo porzucali stare zajęcie. Stało się trochę niebezpieczne: państwo zaczęło robić jakieś nieprzyjemne aluzje. Ferajna siedząca za ścianą zajęła się bardziej pożyteczną i dochodową działalnością – transakcjami. Jasna sprawa, że nikt tu kasy nie przywoził i nie trzymał. Tu produkowano firmy-krzaki. Hurtowo i z niemałym entuzjazmem. Tarkowski urząd celny był w stanie przełknąć dowolną ilość lewizny.
A szafka z przewodami została. I nikt, nawet zasiedziali pracownicy, nie podejrzewał, że od kolejnej piwnicy oddziela ich tylko blaszany tył starej skrzynki telekomunikacyjnej. Ja wiedziałem, bo sam kiedyś ciągnąłem te przewody, a raczej pomagałem – aż tak wielkim specem to ja nie byłem. Tia… jakich to ja chałtur wtedy nie brałem, nawet jako fizyczny niewykwalifikowany próbowałem dorabiać. A już ile wszelkiego sprzętu ponaprawiałem, polutowałem, to trudno sobie wyobrazić! Że też wcześniej sobie o tym nie przypomniałem!
Przejście przez skrzynkę, jak nietrudno zgadnąć, prowadziło do składziku. Kiedy już się w nim znalazłem dość długo otrzepywałem się z kurzu i rozmaitego śmiecia wypełniającego byłą centralkę. Na przyszłość trzeba się zastanowić, jak ten syf oczyścić.
W biurze panowały ciemności – tu też nie było prądu. W ogóle to dziwne… mam wrażenie, że prąd wyłączają jakoś tak wybiórczo. Nic to, na razie z okien pada wystarczająco dużo światła, żeby jako tako się zorientować.
Do pomieszczenia managerów nie zajrzałem. Po prostu nie widziałem szans na znalezienie tam czegoś ciekawego. Ludzie zmieniali się tu na tyle często, że mało komu udało się udomowić stanowisko pracy. Za to poszperanie w pokojach kierownictwa, gdzie bywałem po starej znajomości, zdecydowanie miało sens.
Stoję w progu gabinetu Witki i się rozglądam, zdezorientowany. Wygląda, jakby popracował tu OMON albo inny OMSN[3 - OMON, OMSN – rosyjskie jednostki specjalne podległe Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.], a na koniec wpadł z wizytą urząd podatkowy. I o ile ci pierwsi po prostu szukali dokumentów, to podatkowi, z braku takowych, zwyczajnie wynieśli wszystko, co miało choćby najmniejszą wartość i dało się jakoś upłynnić. Pootwierane szafy, wywalone na podłogę szuflady i rozwarte drzwi sejfu jaskrawo mówiły o tym, że opuszczali biuro nie tyle szybko, ile w niewyobrażalnym popłochu. Hm, przyznam, że spodziewałem się zastać ciut inny obrazek.
Szybko przeszukuję pokój, ale oprócz kilku paczek papierosów i porozrzucanych wszędzie papierów znajduję tylko niezaczętą butelkę wódki. I tyle. No dobrze, przecież Witka sam tu nie siedział, są inne gabinety. I były. I nie bardzo różniły się od tego. Tyle że panował tam mniejszy bajzel.
Odkopałem otwarte pudełka cukierków, napoczęte butelki koniaku i dwie puszki piwa. I takie tam niepoważne drobiazgi. Na wieszaku odkryłem torbę z laptopem. Dość starym, ale na pierwszy rzut oka działającym. Choć, poziom naładowania baterii był kiepściutki. Szlag, to co, wychodzi na to, że się tu na próżno pchałem?
Witia lubił sobie dogadzać i na jako takie zapasy można było bezwzględnie liczyć. A tu porażka! Plunąłem na wszystko i ruszyłem do pokoju managerów, tam pokopię.
Mogłem sobie darować. Wracam do gabinetu szefa i rozwalam się w eleganckim fotelu. Coś tu jednak ocalało. Łyk koniaku, dwa cukierki i ponury nastrój trochę odpuścił.
Szlag… I co my mamy w aktywach? Na tych zapasach przeżyję jakieś dwa, trzy dni. To plus. Mam dach nad głową, to też nieźle. Mocno wątpię, żeby w najbliższym czasie ktoś chciał się tu włamywać. Trzeba będzie przytargać różne śmieci i zawalić nimi drzwi wejściowe – i tak nie będę z nich korzystać. Przez skrzynkę spokojniej.
Chwila! Skaczę na równe nogi. Pokój wypoczynkowy. Był przecież! Wcześniej stał tam serwer, potem, kiedy te wszystkie hakerskie numerki się zakończyły, Witka zataszczył do tego pomieszczenia seksodrom. Jak takie łóżko przelazło przez drzwi? Jak nic w częściach zanosili. Drzwi… gdzieś tu powinny być. Znalazłem je dość szybko, znacznie więcej czasu zajęło mi zrozumienie, jak się otwierają. Rozwalać ich nie chciałem, mogą się przydać. W końcu regał drgnął i bezdźwięcznie obrócił się na zawiasach. Aha.
Tak, seksodrom jest. I to normalnie odlotowy (ech, wziąć by tu teraz tamtą dziewczynę)! Był także stosik świeżej pościeli i kilka paczek prezerwatyw. O, to zaprawdę towar pierwszej potrzeby! Gdzie są te baby… No, u Makara to na pewno. Widziałem kołyszące się na sznurku staniki i inne takie… hmm… bieliźniane detale. Jakoś wątpię, że ludzie Makara noszą podobne rzeczy. Tylko, co mi z tego?
Luksusowa plazma na pół ściany, natrysk (bez wody) w składziku – i finito. Więcej nic, jeśli nie liczyć różnych tam żeli i golarki z zestawem zapasowych ostrzy. No i dobrze, przynajmniej mordę ogolę, bo zarosłem jak dzikus. A z myciem teraz, że trudno gorzej – wody przecież brak! Nawet do kibla trzeba wychodzić na dwór. Inaczej szybko się uduszę.
Podsumujmy: mam teraz dobrze zamaskowaną metę, eleganckie łoże z pewnym zapasem pościeli, golarkę, różne tam żele intymne i tyle. A tak! Są jeszcze prezerwatywy! Francuskie, drogi towar! Tylko komu by to opchnąć…
Zaraz! Opchnąć! Coś mi zaświtało. Nie, nie w sensie wycieczki z tym towarem do Francji (choć z takiej możliwości wcześniej też bym nie zrezygnował!), tylko coś bardziej realnego.
Idąc po ulicach z brygadą rozpruwaczy widziałem splądrowane sklepy. I jeszcze wtedy zakiełkowało we mnie pewne podejrzenie na ten temat – coś za szybko udało się wykręcić takie numery!
Ile czasu przesiedzieliśmy za miastem, wykonując pilną pracę? Bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym – prawie dwa tygodnie. I co, w tym czasie wszyscy skapnęli się, że trzeba zwiewać z miasta?
Zdecydowanie nie we wszystkich mieszkaniach, które pruliśmy, były ślady pospiesznego pakowania. Czyli, ludzi wywieźli. I to najprawdopodobniej w sposób mniej więcej zorganizowany. A gdzie się podziała policja? Właśnie, dobre pytanie.
Tak, sklepy rozgrabili. Oczywiste, że zrobili to, kiedy policja nie mogła już temu przeszkodzić. Znaczy, nie w czasie ewakuacji. Wtedy, wręcz przeciwnie, wszyscy stróże porządku powinni mieć oczy dookoła głowy. Ład publiczny, jak to mówią, podtrzymywać.
Ewakuacja takiego miasta to doba – dwie, minimum. Jak nie więcej. Ale my przesiedzieliśmy w pensjonacie dwa tygodnie! No trochę czasu przespałem w domu. Wiadomości, kretyn, w telewizji oglądałem! Wtedy, kiedy trzeba było brać nogi za pas! A ja słuchałem kolejnych bajek opowiadanych przez nawiedzone gadające głowy. Potem Galpierin, próba wyjazdu i bezsenna noc na klatce schodowej. Koło zaminowanego mieszkania, aha…
Przypomniałem sobie pierwszy splądrowany sklep – to znaczy już wtedy zdążyli go wyczyścić. Można przypuszczać, że takiego właśnie spóźnionego marudera zastrzelili nieznani żołnierze. O! To przecież był drugi sklep! A pierwszy powitał mnie wejściami zamkniętymi na cztery spusty i opuszczonymi roletami na oknach. Mówcie sobie co chcecie, ale tak to nie ma. Wszystkie sklepy wywrócone prawie na lewą stronę, a ten caluteńki. W każdym razie, wtedy wyglądał na zupełnie nietknięty. I nieporzucony, tak nawiasem. I kto tam się okopał? Ano, wytężmy mózgownicę, przecież tam nad wejściem wisi szyld. Dok-ład-nie! „IP Ogryzko A. A.” A może A. W. Jeden chuj, mówiąc szczerze. Ot, nie okradli mu sklepu – i wszystko pasuje. Znaczy, obywatel Ogryzko jakoś umiał przetrwać w takich czasach. I jest szansa, że w którymś momencie, chcąc nie chcąc, wysunie nos zza zamkniętych drzwi.
Cóż, teraz przynajmniej mam cel. Nawiązać z nim wzajemnie korzystne stosunki. Było nie było sklep! Nie w kij dmuchał… Tam przecież może być jedzenie! Aha i zacznę wciskać mu prezerwatywy.

Rozdział 3
Tak, budynek się zmienił. Worki z piaskiem zakryły wszystkie okna, pojawiły się nawet betonowe bloki, utrudniające dojście do drzwi. No niech mi kto powie, po co to wszystko ogradzać, jeśli się nie ma zamiaru prowadzić tu interesów? Hm, szyld nadal wisi nad wejściem! I żywego ducha. Tylko wiatr hula po ulicy, wlokąc ze sobą wszelkiego rodzaju śmieci.
Wytężam słuch. W ogóle zacząłem bardziej ufać uszom. Wypatrzyć jakiegoś typa, zwłaszcza jeśli on nie bardzo tego chce, nie jest takie proste. Lecz usłyszeć… Jak to napisano w mądrych książkach? „Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”[4 - „Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”? – „Trudno być bogiem” A. i B. Strugaccy w tłumaczeniu Ireny Piotrowskiej.]? Strugaccy… Co prawda nikt tu się nie drapie i nie beka, jak u nich, ale i innych dźwięków wystarczy. Łańcuchami, może u nas nikt nie brzęczy, ale czasami przestępuje z nogi na nogę.
Właśnie teraz taki niecierpliwy towarzysz kręci się gdzieś w pobliżu. Orientacyjnie w odległości dwudziestu metrów. Leżę na balkonie. Trzecie piętro, musiałem spuścić się z dachu. Dobrze, że dom stary i nie ma zadaszeń nad balkonami. Za to ma drabinę pożarową, która prowadzi na strych. A dalej już łatwizna. Dobra, ty tam sobie, koleżko, na razie połaź. A ja, wyciągam toporek, żeby ostrożnie otworzyć drzwi balkonowe. Nie mam ochoty rozbijać tu szkła. Miejsce dobre, niezły stąd widok! Przysposobimy je sobie.
Włamywacz ze mnie nieszczególny, ale to przecież nie fort Knox. Drzwi skrzypnęły i snujący się na dole obywatel natychmiast zareagował. Skoczył w bok, na moment wpadł w moje pole widzenia.
Nie, to na pewno nie makarowski przydupas! Ubrany… krótko mówiąc, wygląda ubożuchno. Nawet broni przy nim nie widać. Co w zasadzie jeszcze nic nie znaczy. Pistolet można ukryć w kieszeni. Na co on tu czeka? Wątpliwe, aby na poważnie miał zamiar kogoś złapać lub zabić. Chociaż plakatu z takim ogłoszeniem raczej nikt nie będzie ze sobą nosić.
Szybkie oględziny mieszkania w temacie użytecznych rzeczy. Dżem, czerstwy chleb, zapałki. Papierosy – trzy paczki. Do worka! Nie palę, ale wymienić na coś można spróbować. Tylko z kim? A z tymi ze sklepu na dole! Pozostałych rzeczy na razie nie ruszam. Jedzenie przyda się mnie samemu, a preferencji lokalnego handlarza jeszcze nie znam.
Coś zaskrzypiało na dole. Wyglądam nad parapetem. Nie, wszystko jak wcześniej, żadnych zmian. Facet nie wytrzymał – na dole słychać kroki. Odchodzi. Poczekamy.
Znów coś słyszę! Drzwi sklepu szczęknęły przy otwieraniu. Przed budynkiem pojawił się nowy typ. Patrząc na niego zrozumiałem, dlaczego podpatrywacz zniknął. Dobrze zbudowany, mocny chłop, wojskowy (rzucający się w oczy, drogi, z importu) kamuflaż, kamizelka kuloodporna, jeszcze jakieś nieznane mi gadżety. W rękach automat, przypominający raczej coś futurystycznego, tyle tam bajerów. No, tak! Z moim toporkiem nie mam szans. Tutaj zdecydowanie potrzeba karabinu maszynowego, żeby ten gość przynajmniej spojrzał w twoją stronę. Mocny i pewny siebie facet.
Drzwi skrzypnęły ponownie – pojawił się jeszcze jeden podobny obywatel. Też z bronią. Mają tam gniazdo? Odczołguję się od okna – ci mogą strzelać! Jednak nie, w dole zaskrzypiały buty – odchodzą. Stara sztuczka z zamkiem i drzwiami i ostrożnie schodzę na dół.
Ups! Zamarłem z uniesioną nogą. W poprzek schodów przeciągnięto cienki drut. W głowie od razu pojawiły się wszelkie nieładne słowa: potykacz, mina i inne okropności tego rodzaju. Ostrożnie przysiadam i uważnie oglądam stopnie. Potykacz – tak jakby oznacza, że gdzieś o coś trzeba się potknąć i coś pociągnąć, prawda? A jeśli ja nie będę nic szarpać i ciągnąć, to nie powinno walnąć. Nie ma czym walnąć – drut jest przyczepiony do zwykłej blaszanej puszki z wrzuconymi niedbale trywialnymi widelcami i łyżkami. Szarpniesz – zabrzęczy. Zatem mamy zwykłą podpuchę. Wniosek?
Jeśli zamontowali ją tutaj, to jest ktoś, kto może ten hałas usłyszeć. I siedzi gdzieś w pobliżu. Niewykluczone, że mieszka na tej samej klatce schodowej. Idziemy zatem ostrożnie. I jeszcze jedno.
Jeśli takie typy, jak ci dwaj uzbrojeni rzeźnicy, chodzą do tego sklepu, to świecić tam swoim „uzbrojeniem” będzie co najmniej głupio. Kogo ja tym zaskoczę? Rozśmieszyć – rozśmieszę, bez problemu! A na to nie bardzo mam ochotę. Dlatego przechodząc przez bramę, ukrywam toporek pod kupą śmieci. Tak, nie jest zbyt skuteczny jako broń, ale bardzo wygodnie otwiera się nim drzwi czy okna. I dla mnie jest cenny w tej właśnie roli – narzędzia.
Omijam betonową zaporę i zatrzymuję się przed drzwiami. Już wcześniej nie były zbyt ozdobne, a teraz w ogóle przypominają drzwi od sejfu, takie ciężkie i solidne. Dzwonka nie widzę, a racja, przecież i tak nigdzie nie ma prądu. Pukam, drzwi głucho brzęczą od uderzeń. Skrzyp – otwiera się zakratowane okienko. Aaa, to ten dźwięk wystraszył podpatrywacza!
– Czego chcesz?
– Chciałbym pohandlować.
– Ach tak?! – dziwi się niewidoczny rozmówca. – No to chciej sobie samodzielnie, nie będziemy przeszkadzać.
Okienko znowu skrzypi.
– Hej! A może ja u pana chcę coś kupić!
– Tak? – Okienko ponownie się uchyla, a mnie przypatrują się już bardziej uważnie. – Odejdź, no od drzwi.
Widocznie lustracja wypadła pomyślnie, bo za drzwiami zgrzyta zasuwa.
– Wejdź.
Sklep zmienił się wewnątrz wręcz fundamentalnie. Teraz z prawej i lewej strony są kraty, aż do sufitu. Za jedną z nich na krześle rozwalił się facet z karabinem w ręku. Naprzeciw mnie stoi jeszcze jeden – broni nie widzę.
– Ręce do góry… – Obszukują mnie profesjonalnie. – Co, żadnej broni?
– Po co?
Facet chrząka i odstępuje. Że niby, idź, idź, nie krępuj się.
Z lady też został tylko mały kawałek, prawie w całości ogrodzony kratą z grubych prętów. Całą resztę zamurowano; niedawno, poczułem nawet zapach zaprawy.
A za kontuarem siedzi znajomy mi mgliście osobnik. Gdzieś już go kiedyś widziałem. W wełnianej czapce, ciepłym swetrze, gardło otulone szalikiem.
– No? – Patrzy na mnie z powątpiewaniem. – Co masz?
Papierosy zostały zbadane i niedbale przesunięte na bok. Miałem ze sobą sześć całych paczek i jedną pełną do połowy. Za to prezerwatywy wywołały prawdziwą wesołość.
– Zajebisty deficyt! Zwłaszcza teraz! Co, według ciebie, mam z nimi zrobić.
Opakowanie sunie po ladzie w moją stronę.
– Nie trzeba. Zostaw sobie. Pewnie się przyda. Masz coś jeszcze?
– A co potrzebne?
Sprzedawca się śmieje.
– Wszystko potrzebne. A co konkretnie masz?
– Wszelkiego rodzaju ciuchy.
Sceptyczny śmiech pokazuje stosunek do danego towaru.
– Elektronika.
Ta sama reakcja.
– W sumie – spojrzał na papierosy – to wezmę. Mogę dać jedzenia, amunicji… tylko niedużo.
– Potrzebne konserwy mięsne.
– Dwie puszki! I dorzucę paczkę sucharów.
Moja sytuacja nie sprzyja targowaniu, więc się zgadzam.
– Taki towar możesz przynosić. Wodę, piwo, mineralną – też wezmę. Alkohol zawsze w cenie. O inne rzeczy nie pytam, za cienki w uszach jesteś. Pewnie w mieszkaniach ryjesz?
– Tam też.
– To tego będziemy się trzymać. Z detalem się nie pchaj. Zdobędziesz pół puda[5 - Pud – staroruska jednostka wagi, jeden pud to 16 kg.] to wtedy przychodź. Zaś dla dwóch, trzech paczek nawet się nie fatyguj.
Za plecami zgrzyta zasuwa. No to pohandlowaliśmy. Dobra, w końcu nie jestem stratny. Papierosy mi się nie przydadzą i tak nie palę. O ile pamiętam, w pustych mieszkaniach trafiają się bardzo często, więc jakie takie perspektywy się rysują.
Jeszcze jedno. Wszędzie pełno pustych plastikowych butelek i nie budzą niczyjego zainteresowania. Wasza strata, mój zysk! Dość szybko udało się zdobyć kilkadziesiąt różnorodnych pojemników. Teraz siedzę koło rury i napełniam je wodą. Mam też małą butlę gazową z palnikiem i staram się delikatnie przylutować (czy przytopić?) pierścienie, pozostałe na szyjce do właściwych zakrętek, dobierając je według kolorów. Pomału udało mi się dojść do wprawy i wychodzi całkiem przyzwoicie. Oczywiście, to nie mineralna, ale też nie z kanalizacji. Mam nadzieję. W smaku jak zwykła woda. O ile pamiętam, było na nią zamówienie.
Szczerze mówiąc, nie wytrzymałem – odwiedziłem swój dom. W nocy, rzecz jasna. Do mieszkania nie polazłem, tak tylko… poszwendałem się po podwórku. Szyby w oknach całe – czyli to świństwo, które zostawiły mi w mieszkaniu nieznane bydlaki, jeszcze nietknięte. Czeka, ścierwo, na swoje pięć minut! Jeśli to coś trachnie, to ani w mieszkaniu, ani na schodach, nie będzie jednej całej szyby.
Za to w pobliżu spalonego samochodu znalazłem swoją kurtkę! Ze składanym nożem w jednej kieszeni i manierką w drugiej. Manierkę wieszam przy pasie, nóż chowam do kieszeni, a kurtkę, która straciła normalny wygląd, z żalem wyrzucam w krzaki. Nadpalona i w ogóle…
A jednak garnek się napełnił! Przelewam wodę do butelek. Tak, kilkanaście już mam, można bujać się do handlarza. Wybieram najładniejsze pojemniki – nie ma co się samemu podstawiać. Jeśli nie potrafisz, nie pchaj się na afisz! Dziesięć butelek – to piętnaście litrów. Prawie pud, o którym mówił handlarz. Miałem już plecaczek – efekt patroszenia kolejnego mieszkania. Woda idealnie się w nim zmieściła.
Znowu stoję przed znajomymi drzwiami. Znów ta sama procedura, oklepywanie kieszeni przez strażnika – i już ustawiam butelki z wodą na stole.
– No… – mruczy handlarz, patrząc na owoce pracy moich rąk. – Wypełniłeś zadanie! Cóż, zdolniacha!
Woda znika pod ladą.
– Chcesz czegoś?
– Umieram z głodu! Konserwy – mięso, zupy jednorazowe… Wszystko!
Jednym słowem zaczęło się targowanie. Po kilku minutach opuszczam sklep, czując w plecaku przyjemny ciężar. Cóż, jakiś czas przeżyjemy! A uwzględniając moje wędrówki po opustoszałych mieszkaniach mogę spać spokojnie.
Trzask! Ciemno przed oczami.
– Stój, gnojku!
I tak nie mogę się ruszyć, solidnie przywalili mi w brzuch. Jakichś trzech bałwanów. W mordę jeża, jednego znam! To ten podglądacz, co zwiał wtedy na widok tych uzbrojonych gości.
– Nic ci się nie porąbało?!
– O co chodzi?
– Przechodzisz tędy sobie i co, myślisz, że to na koszt firmy?
Czegoś nie kumam. Podrywają mnie na nogi, przyciskają plecami do ściany i prostym językiem tłumaczą rozkład sił. Podkreślając okresowo swoje argumenty przyjacielskimi szturchańcami. Ta trójka, jak się okazuje, to przedstawiciele kryszy handlarza. I każdy, kto chce mieć z nim do czynienia, zobowiązany jest zapłacić im za przejście. Nie zdzierają – dziesięć procent od każdej transakcji. Hm, ciekawe, czy te typy w importowanym kamuflażu o tym wiedzą?
– Kapujesz?
– Tak.
– Pamiętaj, dupku, z nami lepiej się przyjaźnić. Będziesz wierzgał to pretensje do siebie! Adres?
– Jaki?
– Konta bankowego, kurwa! Gdzie nocujesz? – ryczy mi w twarz najlepiej zbudowany. Otwartość jest najlepszą polityką. Dlatego podaję im nazwę ulicy, numer domu i mieszkania. Ale o biurze milczę – o to nikt nie pytał!
– Sprawdzimy!
– Mogę pójść z wami choćby zaraz!
Taa, już widzę, jak pójdą, pewnie czekają na kolejnego frajera.
Kłamią przecież, kanalie! Żadna z nich krysza, tylko zwykła chuliganeria. Ale ich jest trzech i fizycznie są wyraźnie silniejsi. Wszelkie protesty z mojej strony doprowadzą tylko do pojawienia się siniaków na czyjejś gębie. I nawet wiem czyjej!
– Wejdziesz na tę klatkę schodową! Mieszkanie numer siedem, tam w przedpokoju stoi skrzynia. Jeśli nie ma żadnego z nas, to jeszcze nie znaczy, że gdzieś poszliśmy. Zakonotuj sobie, my tu wszystko ochraniamy! Znaczy, do skrzynki wkładaj! Sprawdzimy!
To ta sama klatka, gdzie zamontowano alarm na schodach. Zwykła podpucha dla frajerów. Koło sklepu prawdopodobnie boją się łazić: można przecież zaliczyć kulę. Ochrona handlarza na pewno takiej działalności nie doceni. Za to mnie złapać po drodze mogą te łajzy bez trudu. I nie skończy się to mordobiciem. Im to wisi. Znam takich.
Mój plecaczek gwałtownie traci na wadze. Otrzymawszy na pożegnanie po karku, szybko skrywam się za rogiem.
Tak, tutaj też mają swojego Makara. Na razie to zwykłe wymuszenia, ale wkrótce i oni okrzepną, staną na nogi, dołączą do nich takie same łajdaki. I co, mam tak cały czas uciekać przed kolejnymi kanaliami?!
Gdybym miał jakiegoś gnata, ale nie mam, a składanym nożem się od nich nie obronię. Toporkiem też nie – zwyczajnie mają przewagę. A tak poza tym… jakoś nie pamiętam, kiedy to ostatni raz kogoś nim zarąbałem? Dawno temu? Ach, wcale nie rąbałem? I kiedy zamierzam zacząć? Na pewno nie teraz.
Prawdopodobieństwo zdobycia broni w trakcie plądrowania mieszkań, oczywiście, istniało. Ale nawet taka nielicha brygada, jak makarowcy, znajdowała takie rzeczy niezbyt często. Nasze mieszkania zupełnie nie przypominają magazynów broni. I co robić? Nic nie wymyśliwszy, wypijam połowę butelki koniaku i walę się na seksodrom Witki.
W środku nocy znowu coś nie daje mi spokoju. Siadam na łóżku. Co jest? Przecież nie zerwałem się bez powodu! Krążę po pokoju, co chwilę obijając się kolanami o rogi ogromnego łóżka. Oż kurde w dupę mać! … Ten facet, którego rozwaliły „niedźwiedzie” w splądrowanym sklepie. Przecież to on do nich strzelał! Właśnie, ten wystrzał nie był podobny do serii z karabinu. No, a potem ogień otworzyli ci ponurzy chłopcy. Chociaż, dlaczego ponurzy? Nawet kilka konserw mi odpalili! A potem odeszli. Mieli tylko broń automatyczną, bo po co im inna? Wniosek? Strzelba leży tam do tej pory!
Tia… Oczywiście, gdzieś tu leży, ale rozglądając się po sklepowym pomieszczeniu, jakoś nie zastanawiałem się nad tym, gdzie dokładnie. Tak, trzeba włączyć logikę. Mózgownica jeszcze jakoś działa.
Strzał – i prawie natychmiast seria. Żadnych krzyków, tupania nóg czy innego hałasu. To jest, rozwalili faceta niemal od razu. Wyciągnął kopyta na miejscu. Leży klient, ręce ma rozrzucone na boki, wyraźnie już podśmierduje.
Wyjdziemy z założenia, że większość ludzi strzela prawą ręką. Założymy, że ten kolega niczym szczególnym pod tym względem się nie różnił. Jak dostał kilka kulek w pierś, to przewrócił się, gdzie stał. Zatem strzelba musi leżeć o, tutaj!
Siadam w kucki i widzę błyszczący metal lufy. Broń poleciała pod poprzewracane regały – teraz wiadomo, dlaczego nie było jej widać! Istniała jeszcze jedna przyczyna. Poprzedni właściciel, z jakiegoś powodu, skrócił kolbę – prawie do… to chyba się nazywa rękojeść. Lufa i tak nie była zbyt długa. Pod kurtką lub płaszczem, nawet pod marynarką można nosić coś takiego, nie zwracając na siebie uwagi. Nazwijmy go półobrzynem. Takim najczęściej przycina się jeszcze lufy – widziałem w muzeum. Ale wtedy można z niego strzelać tak bardziej z przyłożenia, a ten pewnie na pięćdziesiąt metrów da radę. Jeśli trafisz.
Nie wiem, do jakiego rodzaju broni myśliwskiej można to teraz przypisać – nie jestem specjalistą. Ale wzdłuż jakiegoś korytarza można z niego kropnąć, przesadnie nie celując. Przeładowuje się ją, pociągając do siebie drewnianą część pod lufą. Wiem z filmów, nazywa się to pompa – pewnie przez analogię do pompek rowerowych czy coś.
Warto by przeszukać trupa, chociaż kieszenie opróżnili mu wcześniej. Pewnie ci sami żołnierze. Wątpię, czy coś tam jeszcze ocalało. Jakoś nie spieszy mi się go ruszać – cuchnie, jeszcze jakąś zarazę podłapię.
Broń była pokryta rdzawym nalotem. Zauważyłem to dopiero w domu. Nie szkodzi, w prowizorycznej, biurowej kuchni jest olej słonecznikowy – na początek wystarczy. Potem w jakimś mieszkaniu zdobędę towot i fachowo przesmaruję. Trochę się pomęczyłem, ale w końcu udaje mi się strzelbę rozłożyć. Tak, jak myślałem, strzelec nie zdążył jej przeładować – wywlekam z lufy łuskę śmierdzącą prochem. Sądząc po oznaczeniach na denku, to kaliber.12. Jednak, niczego sobie dziura! Prawie dwa centymetry! Kurde, to dwudziestkę chyba na kołkach trzeba wozić? Albo ja czegoś nie kumam? Pewnie tak, bo przecież pamiętam, że takie strzelby z jakiegoś powodu, ktoś nazwał damskimi. W tym, jak można przypuszczać, tkwi jakaś wzajemna zależność. Naboje zostały tylko trzy. Na dwóch była narysowana lecąca kaczka, a na trzecim, na kartoniku, który zamyka łuskę, wytłoczono cyfry – cztery zera. I? I co z tym zrobić? Który załadować jako pierwszy?
Kończę czyścić, składam broń. Swoją drogą, okazało się to dość łatwe – jednak to nie to, co kalibracja drukarki po przeglądzie okresowym! Był w moim życiu też i taki rozdział… naprawiałem nie tylko drukarki, znacznie bardziej skomplikowane rzeczy się trafiały. Próbuję przeładowywać, pociągając w tę i wew tę drewienko pod lufą. Podrywam w górę.
Nie, to nie dla mnie. Nijak nie udaje mi się szybko obracać i kucać, a przecież na filmach nie takie wygibasy odstawiają! Zresztą, to przecież kino! Tam wszyscy strzelają, jak sławni snajperzy. A w swój talent do celnego strzelania to ja osobiście szczerze wątpię. Daj Boże, trafić z kilkunastu metrów w drzwi wejściowe!
Po amunicję trzeba będzie iść do handlarza – na pewno ma zapas! Musi jakoś zaopatrywać swoją ochronę. Albo wie, gdzie takie dobro zdobyć. Zatem, ruszam ponownie na poszukiwanie pustych butelek.
Znowu piwnica. Jednak trzeba by wymyślić coś innego! To źródło zarobku, choć pozwala mi nie umrzeć z głodu, wieczne nie będzie. Ile wody potrzebuje handlarz? A i te butelki też się wyczerpią prędzej czy później i co dalej? Na razie nie mam odpowiedzi.
Tym razem, wymacawszy pod ubraniem obrzyna, strażnik wcale się nie zdziwił.
– Wzbogaciłeś się?
– Trochę… – potwierdzam.
A co będę rżnąć głupa? Z tymi chłopakami lepiej się przyjaźnić.
– Tam. – Kiwa głową strażnik. – Widzisz skrzynkę? Tam włóż!
Za kratą człowiek z karabinem obrzucił mnie bacznym spojrzeniem. Nigdy nie wiadomo.
Sprzedawca (jak się okazuje, ma na imię Artemij) niedbale wrzuca wszystkie butelki do skrzynki.
– Co potrzeba?
– Amunicji. Dwunasty kaliber.
Zaciska usta i sceptycznie ogląda przyniesione przeze mnie butelki.
– No, dam parę paczek. Dwie kartaczy lub grubego śrutu, tego mogę dać trzy.
– A jeśli fifty-fifty?
– Czego?
– No, w sensie po połowie. Ile jest naboi w paczce?
Handlarz się uśmiecha.
– Matematyk… Dziesięć sztuk tam włazi. Paczkę kartaczy i… – chwilę się zastanawia – kilkanaście sztuk śrutu.
– Piętnaście!
Zeszliśmy się na czternastu.
Przy okazji dowiedziałem się, że gruby śrut – to kulki o średnicy około czterech-pięciu milimetrów. Biorąc pod uwagę znaczny kaliber strzelby, na krótki dystans wystarczy tego po dziurki w nosie. Pewnie na drugą stronę ulicy nie trafię, chyba żeby strzelać w słonia.
Przy wyjściu okazuje się, że prawie-obrzyn został rozładowany. Naboje ułożone obok.
– Na przyszłość – wyjaśnia strażnik – sam tak zrób. Z naładowaną bronią do nas nie wchodź, bo ułożymy.
– W jakim sensie?
– Zastrzelimy w chuj i koniec pieśni.
Tak, ludzie tu uprzejmi.
Chowam broń pod kurtkę i wychodzę na ulicę. Te bandziory, co napadli na mnie poprzednio, gdzieś tu w pobliżu mają punkt obserwacyjny. Tak, moim zdaniem, nazywają się podobne miejsca. Stamtąd widzą każdego, kto wchodzi lub wychodzi ze sklepu. Teraz stało się jasne, z jakiego to powodu niektóre przejścia nagle stały się nieco niewygodne – żeby ludzie chodzili po konkretnych trasach. Tam nagle drzewo się przewróciło, tu pojawiła się skądś kupa śmieci – kontenery wywaliły się w niewytłumaczalny sposób. Aha, w miejscu, gdzie ich nigdy nie bywało. Normalny człowiek w cuchnącą stertę nie wejdzie. I czołgać się po ziemi pod zwalonym drzewem nie będzie. Pójdzie tam, gdzie jest czyściej i wygodniej.
Przy okazji, taki detal! Ich jest niedużo, nie mogą więc pilnować wszystkich dojść! Czyli muszą ułatwiać sobie życie. Gdzie czekali na mnie ostatnio? Pod tamtym domem. Jaki z tego wniosek? Zobaczyli, zebrali się – i popędzili skrótem. Od któregoś z nich lekko śmierdziało – wdepnął w kupę śmieci! To gdzie oni siedzą?
Ze swojego stanowiska muszą widzieć to mieszkanie, do którego kazali mi wchodzić, zwyczajnie, żeby nie biegać tu i tam bez potrzeby. Człowiek wszedł, więc wszystko w normie – klient zapłacił dziesięcinę. Można go nie tykać: to co się należy, jest na miejscu, wieczorem można zabrać. Nie wszedł – może uda się go przechwycić.
To musi być ten dom,oprócz niego żaden nie jest tak wygodnie usytuowany. Ogrodzenia przeszkadzają, a przebijanie w nich dziur jest nierozsądne: każdy będzie mógł skorzystać i chodzić po nieprzygotowanych wcześniej ścieżkach. Na to banda nie pójdzie!
Na kilka sekund zatrzymuję się w kącie, jaki tworzy ściana domu i wysunięty kontener na śmieci. Szybko wsuwam do magazynka cztery naboje, szarpię drewienkiem (nauczyłem się!) i doładowuję broń.
Pięć strzałów. Teoretycznie – pięć zgonów. Jeśli wystrzelę. A przecież inaczej się nie da, nie rozstaniemy się w zgodzie. A jeśli zobaczą u mnie broń – w ogóle przechlapane! Oni strzelb nie mają. Możliwe, że pistolety. Na pewno noże, którymi mnie, prawdopodobnie, potną, mszcząc się za swój strachu przed uzbrojonym człowiekiem. Czytałem o takich rzeczach. Mieliby gnata, na pewno nie raz pomachaliby mi nim przed nosem. Poglądowo, że tak powiem i dla wzmocnienia argumentacji. Daliby powąchać.
Napinam nieco pas strzelby, nałożywszy pętlę na okrągłą zaślepkę magazynka. Zawieszenie (przypomniałem sobie, jak to się nazywa – zawieszenie taktyczne!) jest stosunkowo nowe, z klamrami w plastikowej osłonce, a jego długość można szybko regulować. Jeśli tę samą pętlę zrzucić z zaślepki, to broń wyskoczy spod kurtki i zawiśnie na długim pasku. Wygodniej będzie ją podrzucić. Niestety, to też nie jest mój wynalazek, podejrzałem na jednym filmie. Tam, co prawda, powiesili w ten sposób karabin, ale co za różnica. Zbyt wiele czasu tak nie pochodzisz – niewygodnie. Ale też ja długo nie potrzebuję.
No to mamy tę klatkę schodową, gdzie polecono mi składać daninę samozwańczej kryszy. Cóż, miejsce wybrane całkiem sensownie, nie trzeba za bardzo nadkładać drogi.
Będąc już w środku, rozpinam kurtkę i ostrożnie przechodzę nad potykaczem – nadal tu jest. Po co przedwcześnie informować kogoś o swoim przybyciu. Tym bardziej, że idę z dołu, a alarm był przecież obliczony na tego właśnie, który przyjdzie z góry.
Mieszkanie okazało się puste, nikt na mnie specjalnie nie czekał. Niewykluczone, że banda wzięła pod uwagę możliwość, że do lokalu mogą przyjść nie tylko ludzie chcący zapłacić. W kuchni rzeczywiście stoi skrzynka, w obecnej chwili całkowicie pusta. Albo haracz już zabrali, albo nikt tu dziś nic nie wkładał. Nie wszyscy przecież klienci sklepu są tak bezbronni, żeby podporządkować się tym hucpiarzom – chciałbym zobaczyć, jak startują do tych uzbrojonych po zęby facetów! Widowisko warte każdych pieniędzy! Zaglądam do sąsiedniego pokoju. Aha, zrobimy tak. Wyciągam stamtąd biurko i zastawiam nim wejście do kuchni, potem przekręcam stół kuchenny – teraz, żeby wejść z korytarza do kuchni, trzeba tę przegrodę ominąć. A to nie będzie łatwe, przejście zrobiło się wąskie i niewygodne. Opuściwszy mieszkanie, wychodzę na ulicę, gdzie skręcam w całkiem inną stronę niż poprzednio, tak że nikt mnie nie przechwyci w drodze powrotnej. Za to fakt mojego przyjścia obserwator mógł zauważyć. A to znaczy, że za chwilę zjawi się tutaj goniec po daninę.
Znajomą już drogę pokonałem o wiele szybciej niż zeszłym razem. Tym bardziej, że z prawdopodobnego punktu obserwacyjnego nie widać drabiny przeciwpożarowej. Za to z drugiej strony widać ją bardzo dobrze, więc lepiej się sprężyć. Dach, balkon, drzwi na klatkę – wszędzie czysto! Przekradłszy się do kuchni, zajmuję miejsce w rogu, tak, żeby nikt nie mógł zobaczyć mnie z ulicy. Różnie bywa. Siedzimy sobie. Szkoda, że nie palę, czas szybciej by zleciał. Zdrzemnąć się nie można, zbytnio się zrelaksować też lepiej nie.
Jak szybko pojawi się umyślny? Jeśli wszystko dobrze obliczyłem, nie przyjdzie mi długo czekać. W poprzedniej pracy jakiś czas zajmowałem się organizacją logistyki. I musiałem brać wtedy pod uwagę wiele przeróżnych parametrów, w tym i prędkość, z jaką przemieszcza się nasz kurier. Tak, że ośmielam się mieć nadzieję, iż moje szacunki okażą się dokładne.
O! Drzwi na dole zaskrzypiały! No, no i kto tu do nas pierwszy zawita? Nie, no oczywiście żywiłem pewne nadzieje, ale żeby tak! W drzwiach pojawił się ten sam znajomy podpatrywacz! No, chłopie, do ciebie to ja mam oddzielne pretensje.
– Eee… – odzywa się z pewnym zakłopotaniem, wyraźnie nie spodziewał się, że kogoś tu spotka.
– Siadaj! – Kiwam w kierunku podłogi.
– Czego, kurr… – wybucha szczeniak.
I natychmiast milknie – spod stołu nieprzyjaźnie spogląda lufa prawie-obrzyna.
To faktycznie szczeniak – mizerny i jakiś taki zaniedbany. Na takich, jak on mówią, że jest „na gigancie”. Ale mimo wszystko próbuje chojraczyć, co w sumie można zrozumieć. Takiego gnojka to całe życie ktoś kopie. Posyłają po piwo, papierosy, dupeczki. A tu nagle sam mógł na kogoś nawrzeszczeć, a kumple za plecami robili za polisę ubezpieczeniową od szybkiego spotkania czyjejś pięści z chamską mordą. Spodobało mu się. Uznał, że teraz to już na pewno złapał Pana Boga za nogi. I nagle brutalna rzeczywistość i bardzo nieprzyjemne lądowanie. Na poprzednim miejscu. A dusza boli!
– No co ty… – Dureń, nie może się powstrzymać, licząc nie wiadomo na co.
Mógłby być jednak uważniejszy. Nie bez powodu obok mnie leży deska do krojenia, nie bez powodu. Dobra, stara. Gruba. Na takiej bardzo wygodnie się kroi. Pożyteczna rzecz. W wielu aspektach. I bardzo dobrze lata. Tak więc, kiedy ciężki kawałek drewna zostawił swój odcisk na bezczelnej gębie, smark gwałtownie przestał pyskować. Nieoczekiwanie gra w ping-ponga okazała się wcale pożyteczna. Rzut był celny i mocny. I całkiem nieźle wyszło, klient się zadławił i wszystkie słowa, które miały wylecieć mu z ust, nigdy nie zostały wypowiedziane.
– Czyżby ktoś ci pozwolił mówić? – pytam ujmująco. Nasz dyrektor kadr miał taką manierę mówienia. Uprzejmy taki i wielu się na to nabierało. Niby grzecznie, a spróbuj tylko coś miauknąć!
Małolat milczy, wycierając krew z rozbitych warg. I słusznie – na tym samym stole, leży jeszcze żelazko. Też stare, jeszcze żeliwne. Jeśli takie rąbnie w jadaczkę, to już mówić się nie uda. W ogóle nigdy.
– A będziesz mi tu szczekać nie na temat, przestrzelę ci, w chuj, kolano. I tu zostawię. Zanim przybiegną twoi kumple, całkiem się wykrwawisz. I tak zdechniesz. Kiwnij głową, jeśli dotarło.
Ostatnie słowa wrzeszczę na całe gardło – klient aż wzdraga! Kiwa głową. Boi się. Nawet, ja sam boję się swoich słów! Głównie tego, że to wszystko trzeba będzie zrobić w rzeczywistości. To tylko na filmach łatwo naciska się na spust, a w życiu inaczej. Zatem krzyczę, starając się donośnym głosem dodać odwagi samemu sobie.
– Gdzie twoi kumple?
– Niedaleko. Dziesiąty dom, co na Karpowa.
– Mieszkanie?
– Szesnaście.
Znam ten dom. Na parterze znajdował się tam sklep. Wychodzi na to, że bandyci na czwartym mieszkają. Normalne, stamtąd mają bardzo dobry widok.
– Ilu?
– Dwóch.
– Wtedy to oni z tobą byli?
– Jeden, Miszka Twardziel. Walerka został na bazie.
Aha. I bazę swoją mają. Weźmiemy to pod uwagę.
– Gdzie jest baza i ilu tam ludzi?
Plącząc się w zeznaniach i myląc słowa, małolat pospiesznie mówi wszystko, co wie. A czemu on taki elokwentny i tak głośno mówi?
– Ciszej! Stul pysk! Ziewniesz i mogiła!
Coś tu nie pasuje. Gówniarz, owszem, jest przerażony. I krew z rozbitej wargi wciąż mu płynie, ale to jeszcze nie powód tak hałasować!
Odsuwam się głębiej w kąt i chwytam mocno broń, by być w pogotowiu. Z hukiem otwierają się drzwi, tak, że od uderzenia o ścianę skądś z góry sypie się kurz i tynk. I na progu pojawiają się dwie męskie postacie.
Bach! O ja cię… Nie, no w zasadzie to widziałem, jak strzela broń myśliwska. Nawet sam kiedyś strzelałem. Na polowaniu. Na świeżym powietrzu. A nie w wąskim korytarzu wewnątrz mieszkania. Tutaj to robi całkiem inne wrażenie.
Z brzękiem sypie się szyba okienna za moimi plecami – chyba od wystrzału. Z piskiem rykoszetują od ściany kawałeczki ołowiu – pierwszy nabój był właśnie śrutowy, aby od razu wszystkim się dostało, jakby co.
I wszystkim się dostało. Smark spływa krwią, widocznie drasnęło go w twarz. Jeden z tych, co weszli, przyciska się do ściany – tego trafiło w ramię. Wyłączony z walki, prawa ręka bezwładna. A trzeciego to ja nie widzę. To znaczy, nie widzę całego. Tylko nogi – bo odrzuciło go aż na schody. Czy to on sam tak upadł? Tak czy inaczej, nogi lekko drgają. Zabity? Kur…
Stopniowo wraca mi słuch, przeciąg powoli unosi dym na ulicę. Jednak im dostało się mocniej – lufa była skierowana na nich! Wychodzi na to, że i po uszach też dostali solidniej niż ja. Cholera!
Szarpię drewienko, przeładowuję strzelbę. Byłoby ze mną krucho, gdyby teraz się na mnie rzucili! Gdzie tam… prawie się zesrali. Smarkaczowi w ogóle drżą usta – zaraz się rozryczy. A jakże! Dostał w pysk deską do krojenia, o mało nie strzelili w gębę. Ja to bym pewnie całkowicie odleciał.
– Na podłogę!
Padli obydwaj, aż parkiet podskoczył.
Wstaję i nachylam się w bok, żeby widzieć drzwi wejściowe. A dupa tam! – tylko nogi leżącego mogę stąd zobaczyć. Żywy, bydlak. Rusza łapami.
– Hej, ty! Wciągnij go do środka!
Ranny w ramię, wystraszony kiwa głową, na znak, że zrozumiał. I chwytając zdrową ręką za but, wlecze do przedpokoju leżącego na plecach towarzysza.
O-ja-cię. Temu to całą pierś przeorało! Najprawdopodobniej nie wyżyje.
– Macie broń?
– Nóż – chrypi ranny.
– Poderżnij mu gardło! Nóż rzuć potem tu, na podłogę!
Jeśli mnie by coś takiego rozkazano… na pewno nie mógłbym tego zrobić. Nożem, po gardle, żywego jeszcze człowieka… nie, nie mogę! A jeśli nie możesz sam, zmuś kogoś innego! Dewiza dowódcy naszej kompanii, do tej pory pamiętam te słowa. A ten, nawet jeśli się wahał, to ja tego nie zauważyłem. Swojego kumpla zarżnął jednym ruchem! O matko, aż mnie zemdliło. Odrzucony nóż stuknął o podłogę.
– Tak… – mówię ochryple. Głosik, że szkoda gadać, ale z boku – jak sądzę – brzmiał wystarczająco złowieszczo. W każdym razie obaj złoczyńcy od razu się skrzywili.
– Żeby tu noga wasza nie postała! Rozumiemy się?! W przeciwnym razie… – Spoglądam znacząco na schody. – Pytania?
Prawie synchronicznie kręcą głowami.
– Pokazać kieszenie!
Na podłogę leci wszelaka drobnica. Oho, smarkacz miał za pasem jeszcze jeden nóż.
– Sukinsynu! – powiedziało mi się jakoś tak z uczuciem. – Ech, że też od razu cię nie kropnąłem! Dobrze, znajcie moje dobre serce.
Ulotnili się jak kamfora!
Wśród porzuconych rzeczy trafił się niezgorszy nóż, który na pewno sobie zostawię. Będzie dużo lepszy niż składany. Suchary, dwie konserwy… skromnie.
Przechodzę do trzeciego dresiarza. Więc tak cię zwali. Cóż, Miszka Twardziel, nie uratowała cię groźna ksywka! Nie spodziewałem się, że tak wyjdzie i, mówiąc szczerze, nie za bardzo tego chciałem. Strzelba jakoś automatycznie wypaliła. Walnęły drzwi i patrz, palec szarpnął odruchowo. A ponieważ w tym czasie leżał na spuście… jednym słowem, nie poszczęściło ci się, facet. O, ciekawe, okazało się, że w kieszeni miał rewolwer! No proszę, to był mój strzał w dziesiątkę!
Szelest! Obracam się w prawo i widzę czarną źrenicę lufy automatu. Znajomy ochroniarz. Skoncentrowany, rozważny. Broń w rękach trzyma pewnie, nie to co niektórzy.
– A ja sobie myślę, kto tu tak hałasuje? – Przygląda się z zainteresowaniem leżącemu ciału. – Twoja robota?
Karabin nieco drgnął mu w rękach, wskazując, gdzie mam stanąć.
– I rurę połóż na podłodze. Na wszelki, że tak powiem, wypadek.
Odkładam. Jakoś nie mam ochoty kłócić się z tym gościem – zbyt różne kategorie wagowe. Załatwi mnie, zanim zdążę okiem mrugnąć.
Ochroniarz także kucnął, oglądając zabitego.
– Strzelił i jeszcze dorżnął. No ty, zwierzę jesteś, normalnie. – Rzuca okiem na niedomknięte drzwi mieszkania. – Oho, i jeszcze komuś się dostało! A dlaczego trupów nie widzę? Już zeżarłeś?

Конец ознакомительного фрагмента.
Текст предоставлен ООО «ЛитРес».
Прочитайте эту книгу целиком, купив полную легальную версию (https://www.litres.ru/aleksandr-kontorovich/drapiezca/) на ЛитРес.
Безопасно оплатить книгу можно банковской картой Visa, MasterCard, Maestro, со счета мобильного телефона, с платежного терминала, в салоне МТС или Связной, через PayPal, WebMoney, Яндекс.Деньги, QIWI Кошелек, бонусными картами или другим удобным Вам способом.

notes
Примечания

1
Topy – rosyjskie określenie top managerów.

2
Siłowiki – funkcjonariusze rosyjskich resortów siłowych.

3
OMON, OMSN – rosyjskie jednostki specjalne podległe Ministerstwu Spraw Wewnętrznych.

4
„Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”? – „Trudno być bogiem” A. i B. Strugaccy w tłumaczeniu Ireny Piotrowskiej.

5
Pud – staroruska jednostka wagi, jeden pud to 16 kg.